poniedziałek, 15 lipca 2013

o Bieszczadach teraz niedawne wspomnienie

Bieszczady, kiedyś tam...
Bieszczady to cudowna kraina dla sezonowych i niesezonowych trampów, włóczących się studentów, szczególnie tych wiecznych, pięknoduchów, niebieskich ptaków, swobodnych przemierzaczy świata i tym podobnych malowniczych indywiduów. Wszystkie te określenia pasowały do mnie jeszcze dziesięć lat temu - do tego, kim byłem naprawdę, we własnym mniemaniu i potencjalnie. Miałem własną, głęboką i trudną rozmowę z bieszczadzkimi duchami, która skończyła się rozbratem. Bo ja i Bieszczady - te prawdziwe, objawiające się tylko najwrażliwszym - to albo na śmierć i życie, albo w ogóle. Wyszło, że w ogóle. Był ból. I drwiący chichot chochlików. Pozostał cień smutku. Tylko cień, bo znalazłem w końcu swoją krainę, którą okazała się Pruthenia. Teraz odpowiadam sobie na pytanie, która jej część. Jak pisałem ostatnio, na razie wychodzi na to, że południowo-wschodnia.

Tymczasem jeśli chodzi o mnie i o Bieszczady 2013, obrazek był taki: siedzimy zmęczeni i wkurzeni w śmierdzącym dziecięcymi wymiocinami srebrnym, nijakim aucie i cieszymy się, że dziecko śpi. Wracamy z przejażdżki kolejką wąskotorową, na którą zabraliśmy synka. Synek - zawsze inteligentny, wesoły, kulturalny i lekko tylko krnąbrny, dziś gryzł, pluł, kładł się na podłodze i miał gdzieś to, co do niego mówimy. Miał świetny humor po tym, jak rano zwymiotował w aucie chyba wszystkie posiłki z całego tygodnia. Poprzednie dwa dni przesiedzieliśmy we trójkę na hacjendzie, ponieważ lało. Słowem: w domu jest lepiej. Jeśli o nas chodzi, wycieczki rodzinne mają w tym momencie sens tylko w miejscach, gdzie jest niania i atrakcje dla dzieci pod dachem, najlepiej w krajach, gdzie nie pada. A jeśli ktoś napisze, że mamy słabą wytrzymałość, to mu odpowiem, że w moim życiu nie chodzi o to, by wytrzymać.

Z dawnej atmosfery, magii i piękna tej krainy zostało zatem w moich oczach już tylko piękno wizualne. I tu ostrzeżenie dla wszystkich, którzy zamierzają wziąć na swe barki los neowieśniaka: Kiedy jeździłem na rozmaite pustkowia, szczególnie w Bieszczady właśnie, w Beskid Niski i na Mazury, z miasta, znajdowałem się w zupełnie innym świecie. Wąskie, opustoszałe szosy wśród zadumanych drzew, cisza i czyste powietrze już wystarczały do tego, by być szczęśliwym. Teraz, będąc szczęśliwym, mam to u siebie. Gdy jadę w góry, jedyną różnicą są... no, góry. Znaczy, że horyzontu nie widać. I mnóstwo turystów. I więcej samochodów niż u nas. Taka jest cena osiedlenia się w pięknym, cichym zakątku świata. Jeżdżenie w inne takie zakątki przestaje mieć sens.

I jeszcze takie spostrzeżenie utrzymujące się już od dobrych kilku lat: jeśli w Polsce mamy do czynienia ze zjawiskiem centusia, nie jest nim ani krakowiak, ani poznaniak. To właściciel bieszczadzkiego lokalu gastronomicznego. Oczywiście nie każdy, to stereotyp, który wydaję na świat dlatego, że spotykam ich tu na każdym kroku. Nie wspomnę o wysokich cenach i małych porcjach w większości tutejszych jadłodajni. Najlepszy obraz sytuacji to nasze zamawianie pizzy. W ulotce interesująca nas pozycja kosztowała 14 zł, dojazd gratis. Zamówiłem dwie.
- Razem 28 złotych, tak? - zagadnąłem od razu dostawcę.
- A nie, nie, nie wiem, jaką ma pan ulotkę...
- Znaczy, mogę mieć przedsezonową? - spytałem z przekąsem, bo z niejednego już bieszczadzkiego pieca chleb jadłem.
- No, możliwe.
- To ile płacę?
- Pizza 15 zł x2, pudełka - 2 zł, dojazd - 3 zł. Razem 35 zł.
Turystę w Bieszczadach doi się bez mydła, szybko i sprawnie. I do tego głównie służy. Z wcześniejszych wypraw pamiętam knajpę, gdzie na widok zbliżającej się dużej grupy wywieszono na drzwiach od kibla kartkę "Toaleta niesprawna" oraz taką, gdzie za użycie metalowych sztućców płaciło się dodatkowo. Jeśli kto szuka centusiów, zapraszam do bieszczadzkich lokali. Jeśli nie od razu, to wkrótce się znajdą.

Tyle marudzenia. Poza tym było całkiem fajnie. Szczególnie nad Soliną. Ale co ma powiedzieć gość, który, gdy goszczą go w tak szacownym mieście jak Monachium, a przewodnik pyta, co chciałby zobaczyć przede wszystkim, którą katedrę, którą wystawę którego słynnego mistrza sprzed wieków, odpowiada: "A macie tu jakieś jeziora?"?

A propos jezior, za niecały tydzień jedziemy nad Jeziorak po białą kotkę Iławę. :)

1 komentarz:

  1. No cóż, Ja też wolę wracać z Warszawy, niż do Warszawy...

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam do komentowania. :)