piątek, 27 września 2013

wierzba naprawdę płacząca

Gdy kupiliśmy dom w październiku 2011 roku, nie podobała mi się - wyglądała dość żałośnie. Na dodatek wierzba płacząca na środku wiejskiego podwórka? "Do parku z nią" - pomyślałem, a całkiem poważnie chciałem nająć koparkę i przesadzić drzewko do zagajniczka, który na naszym majątku powoli sobie wzrasta. Nie zrobiłem tego jednak z braku czasu i rozeznania.

Wiosną wierzba zazieleniła się i polubiła ją Karolina. Mnie dalej nie przekonywała, ale nauczyłem się ją ignorować. Czyniłem to tak skutecznie, że pozwoliłem jej zarosnąć i tego lata witki sięgały ziemi, a pnia nie było widać. W międzyczasie podwoiła swoje rozmiary.

Lipa Czarnokierska dziś. Z czasów, gdy była mniejsza,
nie znalazłem żadnej foty, choć chciałem. Lipa.
Moi rodzice podczas pobytu u nas tego lata stwierdzili, że wierzbę można przycinać o każdej porze roku. Mama wzięła sekator i wycięła w koronie drzewa otwór w taki sposób, że wygląda ono teraz jak szałas. Ja postawiłem pod nią ławeczkę, na gałęzi zawiesiłem lampion i mam teraz własną Lipę Czarnokierską.

A dziś po raz kolejny słyszałem, jak wierzba płacze. Codziennie ostatnio, gdy wracam rano po odwiezieniu synka do przedszkola, słyszę dobiegające z korony żałosne "miauuuu...". To nasza megainteligentna, ale niezaradna życiowo kotka pakuje się tam od razu po tym, gdy uda jej się zwiać z domu, i spędza całe wagary na jednym z wątłych konarów. Dobrze, że Turbosąsiad zostawił u nas swoją drabinę. Nie wiem, co to będzie, gdy ją zabierze. Wierzba będzie jeszcze dłużej płacząca. Lub głośniej, gdy przyjdzie kota fujarę strząsać z drzewa.

środa, 25 września 2013

fortyfikacje

Taki otwór wylotka nadal jest za duży jak na tę porę roku.
Między owadzimi plemionami toczy się poważna walka.
Napastnicy myślą, że to walka o przetrwanie...
Może pszczółki me jednak przeżyją. Dostałem od znajomego pszczelarza nadstawkę do ula, 5-litrowe wiaderko z dziurawą pokrywą do podkarmiania, lek na warrozę i kilka dobrych rad. Zainstalowałem to wszystko w ulu, zabrałem zbędne, nieużywane przez pszczoły ramki (nawet nie zaczęły budować plastrów na nowych, zawęzowanych ramkach, choć wiosną już by dawno to uczyniły) i nakryłem wszystko kocem, jego końce upychając po bokach ula. Dopiero wtedy położyłem daszek. Wepchnąłem jeszcze w wylotek kawałek ułamanej belki, zostawiając dla pszczół tylko maleńki otwór. Dzięki temu łatwiej im będzie bronić się przed rabunkiem.

W połowie akcji przestał dymić podkurzacz. Znowu. Chyba potrzebuję jakiegoś kursu przypalania tego ustrojstwa. Oczywiście jestem zbyt leniwy, żeby przerwać wszystko, zamknąć ul, rozpalić podkurzacz na nowo w warsztacie i wrócić, pracowałem więc dalej bez dymu. Pszczoły się, rzecz jasna, wkurzyły, ale nagle lunął deszcz. W deszczu nie pracuje się przy ulach, ale ja znów okazałem się zbyt leniwy, by odejść (właściwie to nie chodzi o lenistwo, lecz o determinację dokończenia mimo wszystko tego, co zacząłem, by nie musieć zaczynać znów), kontynuowałem więc pracę. Nie wyciągałem już jednak ramek obsadzonych przez pszczoły. Mam nadzieję, że są pełne cztery ramki i przy dobrym ociepleniu oraz antywarrozowej profilaktyce rodzina przetrzyma zimę. Okaże się wiosną.

Żeby pomóc pszczołom w wojnie z osami, pozawieszałem i poustawiałem wokół mojej minipasieki pojemniki z piwem. Skorzystałem z faktu, że żonka była dziś w Olsztynie i mogła tanio nakupić harnasia w Realu. W piwie, winie i soku topią się ponoć osy, a pszczoła do piwa raczej już nie poleci, nie o tej porze roku. Zobaczymy, czy pułapka działa.

sobota, 21 września 2013

moje centrum dowodzenia

Podwórko posprzątane dzięki determinacji małżonki i sile własnych mięśni. Czekamy jeszcze na wywiezienie śmieci. Przy okazji posprzątałem i nieco urządziłem chlewik, a w nim kotłownię-warsztat. Zawsze chciałem mieć centrum dowodzenia jak szalony bohater przygodówki i voila!


Tablica załatwiona za pół litra ze starej szkoły to był strzał w dziesiątkę!

piątek, 20 września 2013

mimo braku talentu

Jakoś tak się rozkłada ogrom mojej miłości, życzliwości i uznania w sieci, że na Fejzbuku chwalę innych, a tutaj chwalę siebie. A mam się czym chwalić, bo przełamałem nie byle co - pokoleniową prawidłowość, która może nawet jest (była?!) echem pradawnej klątwy z czasów, gdy moja rodzina stanowiła część jakiejś kozackiej siczy. Klątwa ona mogła polegać na tym, że w co drugim pokoleniu obdarzeni moim nazwiskiem osobnicy mieli, jak to się mówi, dwie lewe ręce - pozbawieni byli jakichkolwiek predyspozycji manualnych. Dziś mogę rzec, że choć pradziad mój był z zawodu stolarzem, syn jego nie przejawiał żadnych zdolności w tym kierunku, za to wnuk - czyli mój ojciec - to prawdziwa złota rączka, na dodatek zupełnie mimochodem, bo z zawodu zajmuje się czymś zupełnie innym. Mnie, jak łatwo można zgadnąć, również majsterkowanie nigdy nie wychodziło, a gdy już jakiś regalik lub pudło udało mi się sklecić (bo czasem mam do tego trochę serca), były to twory koślawe, słabe i szybko się rozpadały. Nawet umieszczenie zwykłego wkrętu w ścianie kończyło się poodłupywanym tynkiem na powierzchni równej wielokrotności metalowej główki.

Nasza kuchnia - w dużej mierze dzieło własne
Podczas ukończonego już właściwie remontu zacisnąłem jednak zęby i przeszedłem samego siebie, a już na pewno dziadka, prapradziadka i prapraprapradziadka. Własnoręcznie i przy pomocy narzędzi skręciłem wszystkie meble w kuchni i pokoju synka, powiesiłem szafki, zamontowałem i podłączyłem zlew i baterię, a nawet - choć prądu boję się jak ognia - zainstalowałem okap nad kuchenką oraz oświetlenie w trzech pomieszczeniach i wymieniłem kilka gniazdek. I dawno nie czułem się z siebie bardziej dumny niż teraz.

Za wprawki oczywiście posłużyły mi ławki i stolik, które kilka miesięcy temu skleciłem z surowego drewna, a także wiele innych pomniejszych robót, które chciałem wykonać, choć nie musiałem. Jestem zatem żywym dowodem na słuszność tezy, którą ostatnio propaguję: że talent nie istnieje. Istnieje trening i chęci. Jeśli nie ma chęci, można sobie powiedzieć: "nie mam talentu", żeby łatwiej było poradzić sobie z odrzuceniem czegoś w życiu. Ale talent to tylko słowo, które tego typu wygodne (co nie znaczy, że złe!) wyjście z sytuacji umożliwia.

Co ciekawe, za każdym razem, gdy choćby mimochodem, na marginesie innej wypowiedzi lub tematu zagorzałej dyskusji wypowiem słowa "talent nie istnieje", obecni z entuzjazmem godnym lepszej sprawy porzucają dotychczasowy tok rozmowy i usiłują te słowa zanegować, udowadniając, że talent jednak istnieje. Wkładają w to tyle energii, że przestają słyszeć i rozumieć niełatwe przecież argumenty przeciwko talentowi jako czemuś wrodzonemu i w ogromnym stopniu determinującemu to, co potrafimy i czego nie potrafimy. Przeważnie te wymiany zdań kończą się dość emocjonalnie. Widać dla ludzi koncepcja talentu jest czymś niezmiernie wartościowym, skoro jej tak bronią. A jeśli coś może być aż tak wartościowe, warto to stworzyć, nawet jeśli... tego nie ma.

środa, 18 września 2013

zielono mi

Zielona kawa z ekspresu smakuje mi bardziej niż zielona herbata. Jest bardziej orzeźwiająca i delikatna. Dowiedziałem się od małżonki, że ponoć odchudza, zjadłem więc na dokładkę od razu 250 gram wafelków czekoladowych. Też były pyszne.

Tak naładowany energią wziąłem się za listwy przypodłogowe. Niezbyt pasują do nierównych, ręcznie kładzionych tynków i psują nieco efekt drewnianej podłogi. Może ktoś zna lepszy sposób uestetycznienia przestrzeni między podłogą a ścianą? Gdy skończę, zostanie jeszcze ok. 40 drobnych rzeczy do zamontowania/naprawienia/wykończenia. Remont to zwierzę podobne nieco do szczura - ma długi i cienki ogon, który się ciągnie i ciągnie. Już niby wszystko zakończone, majster i pomocnicy dawno pracują przy innych domostwach, a ja układam listwy, podmalowuję, szpachluję, skręcam mebelki, przykręcam wieszaczki, wieszam ozdoby, montuję okap, sprzątam podwórko, wyrównuję zapadającą się nad rurami ziemię, ustawiam piec, ocieplam sufit i jeszcze staram się przy tym pracować.

Mam nadzieję, że do przyszłego piątku skończymy definitywnie. Moja małżonka oszalała bowiem - wymyśliła, że pojedziemy autostopem nad Morze Śródziemne. Ot tak, tam i z powrotem. Ja, człowiek szalony już od dawna, nie dyskutowałem w ogóle, tylko zapisałem sobie w kalendarzu, by przypadkiem z nikim się na wtedy na nic nie umawiać.

Ciepło w serduchu. A wyremontowany już prawie dom nareszcie jest nasz. Wcześniej, mieszkając tu, cały czas miałem uczucie, jakbym chodził w czyimś ubraniu.

Na cześć tego wszystkiego spiracę Wam fotę z Chorwacji:

wtorek, 10 września 2013

żagli biel i silny wiatr

Remont dobiega końca, a mnie pomału wysiadają baterie. Jutro pięć dni przerwy od wszystkiego - jadę na żagle na Wielkie Jeziora, które tylko 100 km stąd. Zapowiada się dość rozrywkowa ekipa, a ja po tych bardzo intensywnych zarówno remontowo, jak i imprezowo, a ostatnio też zawodowo wakacjach mam ochotę tylko siedzieć na dziobie i patrzeć w dal. I tak się nie uda, i tak wciągnie mnie melanż. Kiedy się wyśpię? Może jutro w PKS-ie do Giżycka.

Ahoj! Czytamy się za tydzień!

piątek, 6 września 2013

tajemnicze wydarzenia wokół śmierci pewnego psa

Tą historią muszę się podzielić.

Najpierw mój tata, który do odpoczynku koniecznie potrzebuje jakiegoś zajęcia, a któremu takiego zajęcia nie zapewniłem wbrew uprzejmym prośbom, wykosił pod wpływem tajemniczego rodzaju intuicji ścieżkę w głąb porastającego granice naszej działki zielska. Na końcu tej ścieżki utworzył niewielki placyk.

Kilka dni później późnym wieczorem dobiegł mnie z salonu głos Karolci. Przyzwyczajony do tego, że mówi ona czasem do mnie na odległość, czego chciałbym ją oduczyć, zignorowałem dźwięk. Po chwili przyleciała do mnie osobiście. Opowiedziała, że przez kilkadziesiąt sekund nasza kotka Freya stała wyprężona na środku pokoju z ogonem jak szczotka do butelek i sycząc, patrzyła w okno. Karolina oglądała w tym czasie jakiś straszny film i nie mogła zdobyć się na odwagę, by spojrzeć za szybę. W końcu się przemogła. Na parapecie stał ogromny kot i patrzył na Freyę.

Dzień później przyjechaliśmy na majątek z dworca w miasteczku, skąd zgarnęliśmy odwiedzających nas przyjaciół. Gdy dotarliśmy na miejsce, w sadzie leżały cztery psy. Nie przepadam za tymi stworzeniami i wcale nie uważam ich za najlepszych przyjaciół człowieka, lecz za częściowo udomowione szkodniki, chwyciłem zatem kij i dalej je przeganiać. Niechętnie ustąpiły. Poza jednym, który leżał dalej. Gdy podszedłem bliżej, okazało się, że to jedna z wielkich, bezpańskich suk, która dokonała pod naszą jabłonką żywota. Cóż było robić - wzięliśmy z nowo przybyłym kumplem taczkę i szpadel, załadowaliśmy ścierwo i udaliśmy się zupełnie intuicyjnie w miejsce, do którego ścieżkę wykosił mój tata. Tam wykopaliśmy grób, a gdy zanuciliśmy pieśń Oh Death* z filmu Bracie, gdzie jesteś?, by grobowa atmosfera stała się mniej grobowa, a by zdechłą psinę jednak jakoś uszanować, zdałem sobie sprawę, że kot, który pojawił się poprzedniej nocy był nikim innym jak psią śmiercią, która przyszła po grzebanego przez nas kundla. A wcześniej przy pomocy czarnej magii wpłynęła na mojego tatę, by wykosił przyszłe miejsce pochówku.

I mimo że całej ceremonii towarzyszył inny pies, który nie chciał dać się odegnać ani łagodnym wzywaniem, ani wabieniem kiełbasą, ani nawet szpadlem i obelgami majstra Franciszka, mimo że szedł on tuż za taczką, w której spoczywała jego przyjaciółka, mimo że stanął tuż przy niej, gdy zrzuciliśmy truchło do dołu i nie dał zasypać grobu, póki ziemia nie przykryła jego łap, mimo jeszcze większego przygnębienia i wzruszenia, które poczułem, widząc ten psi smuteczek, oddaliło mnie to wszystko od sprawy psiej jeszcze bardziej. Słowo "psy" nigdy nie wyląduje u mnie w rubryce "hobby", ani nawet nie kliknę pod nim "lubię to". Postanowiliśmy ogrodzić część naszego terenu. Nie przed ludźmi, ale właśnie przed psami. Bo choć sympatia do ludzi przekłada się u mnie na sympatię do ich psów, to psiość w swej ogólności mierzi mnie i odrzuca. W moim rankingu pies znajduje się mniej-więcej obok osy i muchy.

Trochę na podobny temat pisze Ela z Domaszczyna. Cytuję jej wypowiedź, bo nie brakuje w niej nieobecnych ze zmęczenia (i wzruszenia) w moim tekście emocji.
BO TO JEST WIEŚ, KOBIETO!
Mieszkam na wsi, więc mam się pogodzić z: 1) wyskakującymi z bram irytującymi pso-podobnymi stworzeniami, które doskakują do moich nóg; 2) wałęsającymi się całymi dniami psami, które srają gdzie popadnie, żrą co popadnie, rozmnażają się jak popadnie; 3) rowami z podtopionymi kociakami, bo kto by się przejmował kastracją swoich łażących wszędzie kotów; 4) psami z domów bez ogrodzenia włażącymi pod koła samochodu, bo im się nagle uwidział ruch poprzeczny... bo TO JEST WIEŚ. Cała sieć epatuje zdjęciami biednych, zagłodzonych, wyliniałych psów - spuścić z łańcucha, bo tak jest po ludzku, humanitarnie. Gówno, proszę Państwa. Po ludzku jest, jak człowiek wie, po co ma psa, poświęca mu czas, trzyma w warunkach bezpiecznych w obie strony - także dla ludzi przechodzących obok i dzieciaków którym akurat chce się biec ulicą. Zgadzam się na publiczny lincz, ale te wszystkie burki z powichrowaną psychiką, agresją wynikającą z lęku i jadaczkami włączonymi na ujadanie powinny iść na odstrzał, a właściciele dostawać duże kary pieniężne i wyroki w zawiasach za stwarzanie zagrożenia. Mój Urek dostanie dzisiaj 2 kilometry kiełbasy na wyłączność za sponiewieranie agresorów - od dzisiaj tylko rozwiązania siłowe do mnie przemawiają! Jak WIEŚ TO WIEŚ.
*)


czwartek, 5 września 2013

wiadomości z rozpierduchy

Tak wyglądała kuchnia miesiąc temu.
Jutro mam nadzieję ją skończyć...
Milczę ostatnio, bo wszędobylski remont ogarnął również mą duszę, która i tak wzburzona odmawia udziału w imprezie zwanej "pisanie bloga o życiu na wsi". Ale to chwilowe. Póki co, korzystając z małego przestoju w pracy, dzielę się garścią newsów:

  • Pszczół mam w ulu za mało, by przetrwały zimę. Spróbuję zorganizować odkład (dodatkowe osobniki), ale we wrześniu ciężko. Pszczelarz Muchowski stracił kompletnie moje zaufanie, gdy po dwóch tygodniach zgadywania się na kupno pszczół wciąż tylko powtarzał, że da mi je za darmo, po czym nic z tego nie wychodziło, a gdy w końcu konkretnie umówiliśmy się na akcję pewnego ranka, zastałem go pijanego. On chyba potrzebuje pomocy, ale ja nie jestem w stanie mu jej zapewnić.
  • Podczas remontu zapowiedzieli się u nas goście z Polski. Zastanawialiśmy się z niemałą obawą, co my zrobimy, gdy przyjadą. Wzięli się jednak do roboty tak raźno i tak nam pomogli, że teraz zastanawiam się, co byśmy zrobili, gdyby nie przyjechali. Pewnie to, co teraz - końcówka remontu wlecze się niemiłosiernie, a ja nie wiem, w co ręce włożyć. W każdym razie - prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Dziękujemy! :*
  • Majster Franciszek to cudotwórca. Trochę się na nas wydzierał, gdy źle coś robiliśmy, ale w sumie to dobrze, że nie trzeba było na odwrót. Wszystko, co wychodzi spod jego ręki, zamienia się w coś pięknego i funkcjonalnego. Nawet starą szynę kolejową, która leżała na podwórku zapewne od lat, wykorzystał, wmurowując ją nad wejściem do kuchni. 
  • Łąka kwietna rośnie i ma się dobrze.
  • Moja własnoręcznie zasadzona grusza choruje - brzegi liści zbrązowiały, większość odpadła. Popryskałem odpowiednim preparatem, ale nie wiem, czy i jak często oprysk powtarzać. Nie mam kiedy sprawdzić, nie wyrabiam się kompletnie.
  • Nie wyrabiam się kompletnie.