piątek, 6 września 2013

tajemnicze wydarzenia wokół śmierci pewnego psa

Tą historią muszę się podzielić.

Najpierw mój tata, który do odpoczynku koniecznie potrzebuje jakiegoś zajęcia, a któremu takiego zajęcia nie zapewniłem wbrew uprzejmym prośbom, wykosił pod wpływem tajemniczego rodzaju intuicji ścieżkę w głąb porastającego granice naszej działki zielska. Na końcu tej ścieżki utworzył niewielki placyk.

Kilka dni później późnym wieczorem dobiegł mnie z salonu głos Karolci. Przyzwyczajony do tego, że mówi ona czasem do mnie na odległość, czego chciałbym ją oduczyć, zignorowałem dźwięk. Po chwili przyleciała do mnie osobiście. Opowiedziała, że przez kilkadziesiąt sekund nasza kotka Freya stała wyprężona na środku pokoju z ogonem jak szczotka do butelek i sycząc, patrzyła w okno. Karolina oglądała w tym czasie jakiś straszny film i nie mogła zdobyć się na odwagę, by spojrzeć za szybę. W końcu się przemogła. Na parapecie stał ogromny kot i patrzył na Freyę.

Dzień później przyjechaliśmy na majątek z dworca w miasteczku, skąd zgarnęliśmy odwiedzających nas przyjaciół. Gdy dotarliśmy na miejsce, w sadzie leżały cztery psy. Nie przepadam za tymi stworzeniami i wcale nie uważam ich za najlepszych przyjaciół człowieka, lecz za częściowo udomowione szkodniki, chwyciłem zatem kij i dalej je przeganiać. Niechętnie ustąpiły. Poza jednym, który leżał dalej. Gdy podszedłem bliżej, okazało się, że to jedna z wielkich, bezpańskich suk, która dokonała pod naszą jabłonką żywota. Cóż było robić - wzięliśmy z nowo przybyłym kumplem taczkę i szpadel, załadowaliśmy ścierwo i udaliśmy się zupełnie intuicyjnie w miejsce, do którego ścieżkę wykosił mój tata. Tam wykopaliśmy grób, a gdy zanuciliśmy pieśń Oh Death* z filmu Bracie, gdzie jesteś?, by grobowa atmosfera stała się mniej grobowa, a by zdechłą psinę jednak jakoś uszanować, zdałem sobie sprawę, że kot, który pojawił się poprzedniej nocy był nikim innym jak psią śmiercią, która przyszła po grzebanego przez nas kundla. A wcześniej przy pomocy czarnej magii wpłynęła na mojego tatę, by wykosił przyszłe miejsce pochówku.

I mimo że całej ceremonii towarzyszył inny pies, który nie chciał dać się odegnać ani łagodnym wzywaniem, ani wabieniem kiełbasą, ani nawet szpadlem i obelgami majstra Franciszka, mimo że szedł on tuż za taczką, w której spoczywała jego przyjaciółka, mimo że stanął tuż przy niej, gdy zrzuciliśmy truchło do dołu i nie dał zasypać grobu, póki ziemia nie przykryła jego łap, mimo jeszcze większego przygnębienia i wzruszenia, które poczułem, widząc ten psi smuteczek, oddaliło mnie to wszystko od sprawy psiej jeszcze bardziej. Słowo "psy" nigdy nie wyląduje u mnie w rubryce "hobby", ani nawet nie kliknę pod nim "lubię to". Postanowiliśmy ogrodzić część naszego terenu. Nie przed ludźmi, ale właśnie przed psami. Bo choć sympatia do ludzi przekłada się u mnie na sympatię do ich psów, to psiość w swej ogólności mierzi mnie i odrzuca. W moim rankingu pies znajduje się mniej-więcej obok osy i muchy.

Trochę na podobny temat pisze Ela z Domaszczyna. Cytuję jej wypowiedź, bo nie brakuje w niej nieobecnych ze zmęczenia (i wzruszenia) w moim tekście emocji.
BO TO JEST WIEŚ, KOBIETO!
Mieszkam na wsi, więc mam się pogodzić z: 1) wyskakującymi z bram irytującymi pso-podobnymi stworzeniami, które doskakują do moich nóg; 2) wałęsającymi się całymi dniami psami, które srają gdzie popadnie, żrą co popadnie, rozmnażają się jak popadnie; 3) rowami z podtopionymi kociakami, bo kto by się przejmował kastracją swoich łażących wszędzie kotów; 4) psami z domów bez ogrodzenia włażącymi pod koła samochodu, bo im się nagle uwidział ruch poprzeczny... bo TO JEST WIEŚ. Cała sieć epatuje zdjęciami biednych, zagłodzonych, wyliniałych psów - spuścić z łańcucha, bo tak jest po ludzku, humanitarnie. Gówno, proszę Państwa. Po ludzku jest, jak człowiek wie, po co ma psa, poświęca mu czas, trzyma w warunkach bezpiecznych w obie strony - także dla ludzi przechodzących obok i dzieciaków którym akurat chce się biec ulicą. Zgadzam się na publiczny lincz, ale te wszystkie burki z powichrowaną psychiką, agresją wynikającą z lęku i jadaczkami włączonymi na ujadanie powinny iść na odstrzał, a właściciele dostawać duże kary pieniężne i wyroki w zawiasach za stwarzanie zagrożenia. Mój Urek dostanie dzisiaj 2 kilometry kiełbasy na wyłączność za sponiewieranie agresorów - od dzisiaj tylko rozwiązania siłowe do mnie przemawiają! Jak WIEŚ TO WIEŚ.
*)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania. :)