środa, 29 maja 2013

o składaniu i drutowaniu ramek

Dzisiaj nic nie napiszę, bo składam i drutuję ramki dla pszczół. Nie wiem, czy dobrze, ale innego instruktażu w sieci nie znalazłem, a odrutowane ramki wyglądają dobrze i pięknie grają. :)





















wtorek, 28 maja 2013

muzyka pod kaszarkę

Nie wiem czemu, ale odkąd kupiłem płytę Oswojony Krzysztofa Myszkowskiego rok temu, wciąż słucham jej, kosząc. Szczególnie utwór Przyzwolenie roztacza wraz z koszeniem jakąś niezwykłą aurę wokół mojego małego światka. Może straceńczość, prostota i apokaliptyczna samotność tych dźwięków i słów korespondują z "ludobójstwem kwiatów" i drobnej fauny - mikrokosmiczną hekatombą, która zachodzi podczas cięcia trawy bezlitosną żyłką?
W każdym razie ta muzyka, bryzgające kawałki trawy i wyciszony (o tym za chwilę) silnik podkaszarki dają niezwykły koktajl doznań. Jeśli oczywiście ktoś jest na takie rzeczy wrażliwy. Płyta zresztą warta jest zdecydowanie kilku dyszek również dla niekoszących.

Dziś album pojechał dwa razy z hakiem, póki cholerna żyłka znów się nie skończyła. Nie wiem, czy źle zakładam (przecież zgodnie z instrukcją), czy wybujała trawa w sadzie jest aż tak twarda, czy kupiłem jakiś badziew, ale żyłka firmowa znajdująca się w głowicy nowozakupionej podkaszarki starczyła na dłużej. Przez dwie i pół godziny zużyłem 8 metrów dwumilimetrówki. To normalne?

Jak słucham muzyki podczas koszenia? Bardzo prosto: słuchawki "douszne", a na to ochraniacze słuchu z Praktikera, o takie mniej-więcej, ale tańsze:


Taki zestaw kosztuje ok. 30-40 zł, taniej niż jakiekolwiek skutecznie wyciszające słuchawki do walkmana. Silnik podkaszarki słychać cicho w tle. Można chodzić w tym również w mieście, zagłusza wszystko tak skutecznie, że nie usłyszycie, jak się z was śmieją.

poniedziałek, 27 maja 2013

o tym, jak kosę kupiłem

W proteście przeciwko niedziałającym kosom spalinowym, kończącym się żyłkom, benzynom i olejom, kupiłem sierp oraz kosę ręczną. W Praktikerze. Ku zdziwieniu pobliskich klientów oraz samej pani kasjerki. Nie wierzycie? Oto zdjęcie:

Kosa znajduje się obecnie przy biurku, a nie w służącym mi jako pomieszczenie gospodarcze chlewiku, ponieważ szukam w internecie instrukcji, jak ją złożyć. Na razie każda próba kończy się tym, że uchwyt znajduje się nie tam, gdzie powinien. Znalazłem bardzo ciekawy blog pewnej neowieśniaczki ze Śląska, gdzie sprawa jest opisana i zilustrowana. Z jej opisanych doświadczeń wynika jednak, że słabą kupiłem kosę. Nie wiem, czy nie będzie tylko ozdobą. Cóż, na szczęście zaopatrzyłem się też w dwumilimetrową żyłkę do mojego stihla.

niedziela, 26 maja 2013

o tym, że w drogę tylko na siedząco

Nie wiedziałem, że aż tak wykończył mnie ten tydzień. Nie zrobiłem dzisiaj niczego, spałem dwa razy w dzień, przez pozostałe godziny snułem się zaś po domu jak zombie. Porobiłem kilka zdjęć dla zilustrowania niektórych postów, ale nie chce mi się wrzucać ich do kompa. Może jutro.

Kiedyś myślałem, że życie na wsi to cisza, przyroda, wolno płynący sobie czas, wyobrażałem sobie, że mniej będę jeździł, a więcej chodził. A tu proszę: zachrzan do kwadratu, ryk silników spalinowych, a gdy przychodzi gdzieś się udać, człowiek robi tylko 10 kroków: do samochodu. Na miejskich osiedlach trzeba przynajmniej pokonać schody i dojść na parking.

Trochę oczywiście sobie żartuję - cisza jest, i to piękna. Tak samo świeże powietrze - chyba że napalę w piecu węglem - wtedy Katowice to zdrój w porównaniu z moim podwórkiem, gdzie zawsze zawiewa dym. Krzyk żurawi mam na co dzień, bociany widzę częściej niż psy, a kota mieć nie muszę - łazi po wiosce taka jedna przybłęda - przepiękna i przytulasta aż do przesady. W każdej zagrodzie nazywa się inaczej, u nas - Pani Basieńka. Taki wspólny kot. Ostatnio rzadko się tu pojawia, ale w tamtym roku, łącznie z zimą, pojawiała się zawsze, gdy robiliśmy coś na podwórku. Kupiliśmy miskę i karmę specjalnie dla niej. Nie my jedni - tak jej tyłek urósł przez ostatnią zimę, że ledwo ją poznałem.

Wracając do tematu, tylko z tym samochodem nie przesadzam. W naszej wiosce nie ma ani sklepu, ani żadnego innego miejsca, gdzie można by było pójść. Chyba że do sąsiadów na herbatkę, ale to zazwyczaj następuje rzadziej niż raz w tygodniu - jeszcze się nie zaaklimatyzowaliśmy. Póki nie wprowadzą się tu kolejni neowieśniacy, to my jesteśmy "nowi" i jeszcze obcy. Do nas nie przychodzi nikt, chyba że usilnie zapraszamy.

Wracając do tematu po raz kolejny, jest trochę tak, jak pisze w komentarzu Ela MM, oprócz tego, że naszą drogą samochód jedzie raz na 10 minut, a czasem (na przykład dziś) żadnego ruchu nie uświadczysz godzinami. Do sklepu, do znajomych, nad jezioro, gdziekolwiek: prosto do samochodu i człowiek znowu siedzi zamiast iść. A gdy nagle podczas roboty zabraknie np. odpowiedniej śruby czy - jak wczoraj - żyłki, pozostaje odłożyć wszystko na później, bo nie opłaca się z jednego powodu jechać specjalnie 10 km do miasta. Nie ma możliwości wyskoczenia z buta lub tramwajem do najbliższego sklepu. Ale cóż - coś za coś! Do życia miejskiego nie wracam - nie ma mowy!

Droga do domu

sobota, 25 maja 2013

sobota pracująca oraz wino domowe z wina kupionego

Sąsiad rolnik przybył. Talerzowanie najlepiej przeprowadzać na mokrej glebie, ale ileż można czekać, aż z napęczniałych, przewalających się nad wioską chmur nareszcie lunie? Już od tygodnia "ma jutro padać". W końcu przyjechał. Niezbyt się udało - ocenił, że po orce najlepiej będzie talerzować raz jeszcze, a łąkę zasiać jesienią. Zatem projekt "łąka kwietna" odroczony (a dokładniej: odsezonowany) z powodu warunków atmosferycznych (śnieg w kwietniu, susza w maju).

No dobra, pomyślałem, przynajmniej pójdziemy na rower z piękną panią nauczycielką. Tyle dobrego z braku deszczu. I wtedy właśnie lunęło.

Wcześniej zdążyłem jeszcze położyć drugą warstwę czerwonej farby na ul, upatriotycznić z pomocą tej samej farby monotonnie białą dotychczas huśtawkę synka oraz przetrzeć papierem ściernym i pomalować pół starej i zszarzałej, zostawionej przez poprzednich właścicieli ławki. Zrobiłem to trochę z radości, że do malowania nie trzeba zupełnie usuwać starej farby, a trochę dlatego, by skończyć puszkę, której na inne ule nie wykorzystam. Bo pszczoły czerwonego koloru i tak nie widzą. Ten ul, który pomalowałem, będzie ulem widmo. I nazwę go "Ul Felicjanek", bo po dodaniu dennicy i daszka będzie trochę przypominał lokal Cafe Szafe w Krakowie.

Zgrabiliśmy też całą rodziną skoszoną wcześniej trawę zaprzed domem (za, bo po przeciwnej stronie niż drzwi frontowe, przed, bo przy drodze głównej wiejskiej magistrali naszej gminnej). Widłami poprzekładałem ją do taczek i wraz z Wojtusiem (bardzo "pomagał") przerzuciliśmy ją na jeden stos. Będzie kompost. Za dwa lata, bo zaprzyjaźniona neowieśniaczka ogrodniczka znad Jezioraka powiedziała, że kompost liczący sobie tylko jeden rok nie jest właściwym kompostem. A ja jej wierzę.

Skosiłem też część sadu, ale skończyła się żyłka w głowicy tnącej. Włożyłem nową, taką, jaką miałem, o grubości 1,6 mm, mimo że w instrukcji napisane było wyraźnie, że konieczna jest żyłka dwumilimetrowa. Ale nie byłbym sobą, gdybym się na tę wieść wycofał. Na szczęście skończyło się tylko tym, że nowa żyłka zużyła się w 15 minut. Jutro kupię nową. Dwumilimetrową oczywiście, tak jak w instrukcji, przecież głupi nie jestem.

Może to wszystko przez kosę? Z tymi opadami, znaczy. Poprzednia nie dość, że się do niczego nie nadawała, to jeszcze, franca, przyciągała deszcz. Dosłownie. Człowiek ubierał się w wytarte ciuchy, obuwał gumofilce i tak odstawiony przygotowywał mieszankę, odpalał (czasem przez 15 minut) dziadostwo i zaczynał pracę, a tu lu! z nieba. I tak przez cały sezon - raz kończyłem robotę, bo zatrzymywał się silnik, raz z powodu deszczu. Moja obecna podkaszarka niby jest lepsza, ale do czasu, gdy ją przysłano, padało po zimie tylko raz. A teraz proszę - drugie koszenie i już deszcz.

W domu zamiast paść i odpocząć, zważyłem rozdrobniony i wysuszony już korzeń mniszka. Zważyłem w kieliszkach. Do jednego nalałem 50 ml wody, do drugiego wsypałem korzeń. Podniosłem lewą ręką jeden, a prawą drugi kieliszek. Zreflektowałem się, że prawą rękę mam silniejszą. Podniosłem prawa ręką najpierw jeden kieliszek, potem drugi. Zastanowiłem się. Zawołałem żonę. Uznaliśmy, że mniej-więcej się zgadza. Przygotowałem to, co trzeba. Uwaga - przepis. Niesprawdzony, ale z czasopisma Weranda Country:

  • 50 g rozdrobnionego i wysuszonego korzenia mniszka wsypujemy do dwulitrowego słoja.
  • Zalewamy winem białym z butelki 0,75 l (ja kupiłem chilijskie słodkie, bo było za 10 zł, a sok mniszka jest gorzki).
  • Zamykamy słój i odstawiamy w ciemne miejsce.
  • Wstrząsamy codziennie przez 2 tygodnie...
Dwa tygodnie? Przecież za 10 dni wyjeżdżamy do Polski prawie na tydzień! Nic to, najwyżej wezmę słój ze sobą. Będzie się sobie wstrząsał w samochodzie cały dzień, a i będzie od razu z kim wypić, gdy już te 2 tygodnie miną. I może ktoś tam będzie miał sitko, żeby je odcedzić. Muszę pamiętać, by wziąć pustą flaszkę. Oczywiście ze specjalną firmową etykietką. :)

Elu, o tym jeżdżeniu po wszystko autem napiszę następnym razem, bo już za długi ten post, a wieczór piękny i  krótki. :)

piątek, 24 maja 2013

przestrzeń rzeczą względną

Miałem dzisiaj coś napisać, ale dzień był tak męczący, ze nic nie napiszę i idę spać.

Albo dobra.

Jednym z większych uroków mieszkania na wsi jest zasięg. I nie chodzi tu o zasięg telefonii komórkowej - z tą bywa różnie. Ja mam przy drzwiach od nieistniejącego balkonu i na parapecie okna w gabinecie. Mówię o zasięgu fizycznym. W takiej Warszawie na przykład, mieszkając na Ursynowie, jechałbym do znajomych na Żoliborz godzinę w piątkowy wieczór. Tutaj w godzinę przejadę ok. 70 kilometrów. W zasięgu półgodzinnej jazdy znajdują się 10 gmin, 4 miasta i kilkadziesiąt wiosek. Bez korków i świateł. Czysta przestrzeń, zieleń lasów, lustra jezior i wzgórza, pomiędzy którymi drzemią wioski oddzielone od siebie setkami hektarów pól i łąk.

Z ciekawości nałożyłem na siebie mapę Warszawy i okolic Lidzbarka Warmińskiego. Na czerwono, nieco rozmyta Warszawa, na pierwszym planie, na ostro - Warmia. Pamiętajcie, że odległość to nie wszystko - u nas jeździ się znacznie szybciej. No, chyba że wystawić do wyścigu metro.

Mamy znajomych rozsianych po sporej przestrzeni, synek zaś uczęszcza do przedszkola 12 km od naszej wioski, dojeżdżamy jednak szybciutko. Cieszę się, że nie posłaliśmy go do miasta. Nic tak nie upiększa dnia jak samochodowa wycieczka przez przepiękne lasy, wioskę z zabytkowym klasztorem i przestrzeń, na którą roztacza się bajkowy wręcz widok. Na dodatek po zrobieniu tych kilometrów czekają na człowieka życzliwe, znajome twarze. Po drodze mam dwa wiejskie sklepiki, gdzie zaopatruję nas w pieczywo - sprzedawczynie znam już również. Prawda jest taka, że obcych ludzi prawie nie widuję. A z nauczycielką w szkole, która mieści się w tym samym budynku co punkt przedszkolny Wojtka, umówiliśmy się na jutro na rowery. Okazuje się, ze mieszka 4 km od nas. Pojedziemy sobie nad jezioro, za którym zdążyłem się już przez tych kilka dni bardzo stęsknić. Oby tylko była pogoda, bo do 5 dni zbiera się na ulewę. A kapnęło ledwo kilka kropel. Dziwna ta pogoda w Pruthenii...

o moich pierwszych ławkach i robocie męskiej

Wiertarka, solidne wkręty, klucz nasadowy i własnoręcznie okorowane oraz zaimpregnowane półwałki świerkowe oraz wyżłobione króciaki różnego pochodzenia - tadam! Ławeczki stoją! No dobra, nie wszystko zaimpregnowałem - kilka półwałków stanowiących wsporniki ławek darowałem sobie: krótkie, lekkie, dębowe... trzeba było korować, gdy jeszcze były częściami jednego pnia. Cóż - zobaczymy, ile czasu oparte na nich ławki przetrwają. To ławki szkoleniowe przecież - pierwsze drewniane dzieło moich rąk. Eksperymenty bardzo wskazane. Niech żyje dzikie, prymitywne stolarstwo!

Cztery niepocięte dwumetrowe pnie, również okorowane i zaimpregnowane wcześniej, wykorzystałem jako ściany piaskownicy dla Wojtusia. Tylko z piaskiem była śmieszna historia. W pocie czoła naniosłem dziecku kilkanaście taczek ze wspomnianej w innym poście sterty koło podjazdu, zagrabiłem i oczyściłem z zielska, a dwa dni później zajechała zamówiona przez majstra Franciszka wywrotka i zasypała to wszystko kilkoma tonami piachu budowlanego. Teraz Wojtuś ma w piaskownicy wielką piaskową górę. I nie chce mi się wywozić tego taczkami z powrotem. Wytrzyma do sierpnia - w sierpniu remont w chałupie, wykorzystają ten piasek.

To nie koniec dłubania w drewnie - sporo jeszcze leży na podwórku. Coś jeszcze z niego zrobię.

Wieczorem wziąłem się za szatkowanie mniszkowych korzeni, które kilka dni temu wysypałem. Jeszcze nie wyschły do końca - pogoda pochmurna, poza tym w całości zbyt dobrze trzymają wodę. Kiedy siedziałem przy stole i kroiłem brązowo-białe pale (ponoć mogą dochodzić do 40 cm, choć ja miałem przed sobą najwyżej dziesięciocentymetrowe okazy), małżowinka moja, zajęta przyrządzaniem pasty z bakłażana, wyznała, że to bardzo seksowne z mojej strony siedzieć tak w kuchni i oddawać się czynnościom kulinarnym. Hmm... Ja też w sumie lubię, gdy kobiety wykonują coś, co kojarzy się z męską robotą - piłują, naprawiają, prowadzą zdezelowane terenówki. Zresztą, jak pisał Stachura, każda robota jest męska.

Żona robi niesamowite pasty z warzyw. Znacznie smaczniejsze, zdrowsze, w większej ilości i wielokrotnie tańsze niż te różne pastelle sprzedawane w sklepach. Ja jednak, przygotowując sobie dzisiejszą kolację, oświadczyłem:
- Kocham twoje pasty miłością czystą i prawdziwą. Ale miłością dziką i atawistyczną kocham masło i ser.

czwartek, 23 maja 2013

chwalenie się straszne

Nibymiodek
Miód gotowy, stoi w słoiczkach i czeka na obdarowanych. Jestem z siebie dumny. Bardzo słodki wyszedł i jednocześnie jakby nieco wodnisty, ale i tak smaczny, a do słodzenia kawy idealny. Następnym razem dam więcej kwiatów i mniej wody.

Przeżyłem również pierwszy tak spektakularny sukces jako operator sprzętu spalinowego. Otóż zepsuła się kosiarka - sznurek do odpalania się zaciął, a potem wysunął się cały. I klops. A ja naprawiłem go w ciągu jednego dnia, nie znajdując nawet żadnej porady w internecie. Ot, rozkręciłem odpowiedni fragment kosiarki i metodą prób i błędów zreperowałem rozrusznik.

Acha, nie, pierwszy sukces na podobnym polu odniosłem pół roku temu, kiedy to posługując się starą instrukcją i bardzo amatorskimi narzędziami sam wymieniłem pompę wody w swojej nivie. Ale łada to chyba prostszy sprzęt od kosiarki, więc to tym razem padł rekord.

Żeby nie było, że tylko się chwalę i chwalę, kosiarka się zacięła, gdy bardzo mądrze próbowałem skosić ścieżkę w mokrej trawie. Wcześniej wygoliłem ją w metrowej wysokości chaszczach przy pomocy nowej podkaszarki, ale nie zauważyłem, że niższe partie wciąż są wilgotne po wczorajszym deszczu mimo słonecznego dnia dzisiejszego. Mokra, splątana trawa była chyba przyczyną usterki. Dokończę koszenie, gdy wszystko wyschnie. Choć zbierają się chmury...

A ścieżka będzie prowadzić do stawu, z którym styka się róg naszej działki. Sytuacja idealna - mogę siedzieć nad stawem i go podziwiać, ale nie muszę o niego dbać, bo nie jest mój. Gdybym miał jeszcze ten staw na łbie, chyba by to już było zbyt wiele. I tak strach pomyśleć, co to będzie, gdy przyjdą wreszcie jakieś zlecenia...

poniedziałek, 20 maja 2013

słaba kosa vs dobra podkaszarka

Koszenie, koszenie... Nie będę pisał o koszeniu, bo nudno. Napiszę o kosie. Rok temu kupiliśmy jakąś chińską kosę spalinową za 300 zł.  Kończyłem koszenie nią nie wtedy, gdy miałem dość, a wtedy, gdy dość miała kosa. Silnik po prostu przestawał chodzić i tyle. Była w tym pewnie i moja wina, bo kilka razy wlałem niestarannie zrobioną mieszankę, zgubiłem też w trawie kilka śrubek. Muszę bardzo powściągać wrodzoną niedbałość w stosunku do przedmiotów, by nie pracować nad sprzętem na trawie. Tamte śrubki zniknęły bezpowrotnie w źdźbłach i kłączach o wysokości kilku centymetrów. Nie pomogło wyrywanie jej, przeczesywanie palcami, dokładne oględziny. Nie pomogła nawet aplikacja "wykrywacz metali" na telefon, którą bardziej już dla jaj niż z nadzieją na sukces zainstalowaliśmy z kolegą.

Ale do rzeczy: w tamtej kosie przekrzywiała się osłona, głowica z żyłka pękła i musiałem kupić nową, aż w końcu poszedł "dżojstik", którym sterowało się pracą silnika. I silnik też przestał odpalać. Teraz postanowiłem kupić kosę za ok. 700-800 zł. Najlepiej firmy NAC, bo kosiarka i piła tej firmy dobrze mi służyły (poza tym, że piłę zatarłem), a stihle, husqvarny i makity były za drogie. Niestety, w internecie znajdowałem tylko kosy spalinowe do 400 zł i od tysiąca z hakiem. W końcu żona - niezrównany szukacz - znalazła podkaszarkę stihla za 700 zł. Mało który sklep ją wysyłał, pewnie przez umowę z producentem, ale w końcu udało się zamówić. Stihl - wiadomo - firma z górnej półki. Ale podkaszarka to nie kosa. Choć od razu rzuciła mi się w oczy znacznie bardziej przemyślana i solidna budowa osłony dolnej i pokrywy silnika, a także przełączników i przycisków, przy moich niemal dwóch metrach wzrostu musiałem uważać, by nie skosić sobie butów. Ale cóż - przynajmniej to ja teraz decyduję, ile czasu koszę. Myślę, ze zakup się opłacał. Mam nadzieję, że ja czegoś nie pochrzanię. W przeciwieństwie do komputerów kosy, kosiarki i piły to dla mnie straszliwie skomplikowany sprzęt.

A wieczorem w kuchni...

Mniszek gotował się pięknie, aż pokrył się pianą. Zgodnie z zaleceniami odwiedzałem kuchnię co kilkanaście minut, by go zamieszać. Robiłem tak do momentu, aż łyżka zaczęła się przyklejać do talerzyka, na który ją odkładałem. I jeszcze trochę na wszelki wypadek. Jednak dodałem za dużo wody - trwało to wszystko chyba ze 3 godziny, jeśli nie więcej. Z pomocą chochli przelałem syrop do słoików, zamykając je mocno i stawiając do góry nogami. Jutro ponaklejam etykietki i wreszcie będę miał co rozdawać sąsiadom, którzy tak życzliwie dzielą się z nami swoimi wyrobami. A my, neowieśniaki jedne, nie mamy czym się odwdzięczyć. Tak szczerze mówiąc to chyba właśnie po to zrobiłem ten syrop. I oczywiście po to, by się chwalić etykietką!

o usuwaniu starej farby (by było, ale nie będzie)

Po wizycie u towarzyszy w neowieśniactwie z okolic Jezioraka. Pięknie jest pobimbać sobie u kogoś na podwórku, napawać się przyrodą i ciszą. Siedząc u siebie, zaraz człowiek się wkurza, że coś nie zrobione, coś sterczy, coś leży, coś zepsute, i zamiast odpocząć, znowu zaiwania. A tam patrzyłem tylko jak uwijają się gospodarze. Choć też mieli odpocząć.

Jedyna przerwa w odpoczynku przyniosła mi sporo satysfakcji - miałem okazję pomóc przy składaniu piły spalinowej. Bardzo miło było wreszcie móc podzielić się własną wiedzą - do tej pory wciąż musiałem korzystać z cudzej. Różni dobrzy ludzie z mojej wsi tyle razy już mi pomogli, a ja ledwo miałem okazję odwdzięczyć się, naprawiając komputer, czy podwożąc kogoś.

Korowanie trwa. Zabrałem się też za renowację ula. Przy pomocy kątówki z papierem ściernym usiłowałem zedrzeć starą farbę z płyt pilśniowych. Mizerny skutek. Nim podłączyłem przedłużacz, by wyjść z robotą na podwórko, zapyliłem cały warsztat, a iskry spod kątówki aż się sypały, gdy zaczepiałem nią o wystające nity i gwoździki. Porady internetowe dotyczące usuwania starej farby nie pocieszyły mnie. Oczywiście najlepszym wyjściem jest kupienie czegoś za dwie stówy. A najlepiej za cztery. Jak to jest - ludzie narzekają, że nie mają pieniędzy, a do każdej roboty kupują sprzęt, i to jeszcze jak najlepszy, bo na taniochę szkoda nerwów. A może nie kupują, tylko radzą innym?

Usunąłem też kopce starego piachu koło podjazdu. Wysypałem je na trawnik pomiędzy domem a drogą - teraz tam będziemy parkować samochody. Drzwi do domu mam od strony podwórka - nareszcie nie trzeba będzie omijać aut, gdy się wyjdzie porobić coś.

Wieczorem odcedziłem porządnie stojące na kuchence kwiaty mniszka przez starą pieluchę tetrową Wojtusia i wyrzuciłem je. Pieluchę również, za usilną namową małżonki. Do pozostałego płynu dodałem cukru. Z lekkim niesmakiem patrzyłem, jak kilogramy białego proszku sypią się do garów. Nie dziwota, że zalecane dzienne spożycie powstającego w ten sposób specyfiku to najwyżej 3 łyżki. Zagotowałem ponownie, już bez przykrycia, i zostawiłem do dnia następnego.

Do wina potrzebuję 50 g korzeni mniszka. Jak to zważyć bez wagi kuchennej? Może kieliszkami do wódki postawionymi na jakiejś zaimprowizowanej równoważni? Wsypałem wysuszone i rozdrobnione korzenie do takiego kieliszka. Po zebraniu i poszatkowaniu nie zmieściłyby się. Teraz zajęły ledwo 1/3. No dobra. Uczymy się. Wykopałem 5 razy tyle korzeni. Gdyby było za dużo, mam jeszcze drugi słój.

Od pszczelarza dowiedziałem się, że nie trzeba usuwać farby ze starego ula - wystarczy ją zmatowić, pokryć impregnatem i pomalować ponownie. Uff, co za ulga!

sobota, 18 maja 2013

o miodzie wegańskim

Tak się bałem, że zbiorę za mało kwiatów, że pourywałem łby 2500 mniszkom lekarskim popularnie zwanym mleczami, a potrzebuję 2000. Wykopałem też kilka korzeni. Po co? Kwiaty na syrop, a korzenie na wino. Mniszek lekarski, jak sama nazwa sugeruje, jest bardzo zdrowy. Nazywają go wegańskim miodem, bo jest słodki, wygląda podobnie, a nie jest pochodzenia zwierzęcego.

500 zbywających kwiatów oddałem sąsiadce Pauli, wtajemniczając ją jednocześnie w tajniki mniszkowania. Paula potrafi przyrządzać rozmaite cuda, z przecudnymi konfiturami na czele, ale na mniszku się nie znała. Pozostałe zalałem wodą i dodałem jeszcze cytryny. Przepisów w sieci można znaleźć sporo, ja wybrałem ten dla 500 kwiatów, mnożąc składniki x4. Wyszło:
  • 2000 kwiatów mniszka,
  • 4 litry wody (wlałem 6, jak się okazało - za dużo),
  • 4 cytryny,
  • 4 kg cukru (jutro dodam).
Gotowałem 2 godziny pod przykryciem. Stoi w garnkach do jutra. Ja oczywiście nie mogłem sobie odmówić sporządzenia naklejek z własnym pasiecznym logo - przydadzą się, gdy już będę zbierał miód niewegański.

o korowaniu

W internecie znalazłem urządzenie do korowania pni o nazwie ośnik. Bo pnie po przywiezieniu ich z lasu trzeba, jak się dowiedziałem, okorować, by nie weszły korniki i grzyb. Jak zwykle 3 razy więcej roboty, niż sobie wyobrażałem. A myślałem, że kora to najlepszy impregnat. Cha, cha.

Jestem przeciwnikiem kupowania osobnego sprzętu do każdej wykonywanej czynności, próbowałem więc korować nożem i siekierką, niestety, nie wyszło. Kończący prace nad przyszłą kotłownią w chlewiku majster Franciszek poradził mi wykorzystać łopatę. I to był strzał w dziesiątkę. Po godzinie zlany potem stałem już nad pierwszym okorowanym pniem.

Drogie koleżanki i koledzy zarabiający na życie przy pomocy klawiatury komputera. Jeśli będziecie musieli okorować jakiś pień, zróbcie to PO pracy, a nie przed. Jeśli chcecie trafiać w klawisze. Poza tym w ogóle fizyczna robota w dzień mnie osobiście nie służy, jeśli potem mam pracować przy komputerze. Usypiam. I tyle. Dobranoc.

piątek, 17 maja 2013

o pierwszym ulu i zmaganiach z piłą

Padało rano, więc uznałem, że pan pszczelarz siedzi w domu. Zawiozłem synka do przedszkola i zajechałem po drodze do Kaltan. Okazało się, że jednak rusza do pasieki.
- To żaden deszcz, ledwo kropi, normalnie jadę zaraz.
Ale przygotował mi dwie dennice, dwa daszki i jeden korpus, będę miał zatem co robić.

Do domu wracałem z uczuciem radosnego uniesienia, planując jednocześnie w umyśle po raz enty, gdzie dokładnie ustawię ule. Znajdą się na terenie, który lada dzień ma być talerzowany i zaorany przez sąsiada rolnika. Ustawię tam na cegłach belki usunięte przez majstra Franciszka, na nich zaś postawię 3-4 domy dla pszczół. Mam pomysł, by nadać im nazwy od najważniejszych ulic w moim życiu. Do każdego przyczepię niebieską tabliczkę z białym napisem: "ul Królowej Jadwigi", "ul Felicjanek" (ech, magiczna ulica Felicjanek...), "ul Wolności", "ul Piękna". Oczywiście "ul" bez kropki, bo to ule, nie ulice.

Zostawiłem jednak na razie ule, by wyciąć wyżłobienia oddaną mi po miesiącu w serwisie piłą spalinową. Dałem zbyt ubogą mieszankę paliwową, a na dodatek zostawiłem ją na zimę w pile. Zatarłem silnik. Naprawa kosztowała 250 zł. Cały czas przyzwyczajam się do tego obcego mi dotychczas sprzętu.

Dokonałem kilku cięć w króciakach, na których oprę ławki, po czym zdruzgotałem osłabione drewno przy pomocy siekiery. Powstałe w ten sposób wyżłobienia wyszły kostropato i krzywo, ale mam nadzieję, że się nadadzą. Poszedłem jeszcze z piłą do sąsiadki, która pozwoliła mi wyciąć plaster z grubego na pół metra bukowego pnia leżącego u niej na podwórku. Za trzecim razem udało się urżnąć dość równy blat na przyszły stolik do kawy. Uciąłem jeszcze jeden plaster dla sąsiadki i  wróciłem, powłócząc nogami, do domu zmachany, spocony, w gumofilcach, ubabranym trocinami starym, podartym ubraniu, którego używam jako roboczego, i masce ochronnej, z piłą w ręku i plastrem pod pachą. Dość.

Nie wiem, jak ludzie potrafią pociąć w jeden dzień 10 metrów sześciennych drewna. Jeszcze wiele przede mną.

czwartek, 16 maja 2013

Zaczynamy od nowa

Siermięga nasza kochana
Zbyt często myślę o stworzeniu kolejnego bloga w życiu mym (już piątego, ale drugiego, który się uda) i zbyt często piszę w myśli posty, które pozostają w sferze umysłu, żeby nie zacząć. Teraz jednak zadanie mam prostsze. Postaram się pisać krótko, ale prawie codziennie, zasięg postu redukując do "tu i teraz", bez relacji, retrospekcji itd. Chyba że nastrój mnie do tego skłoni. Nic na siłę.

A o czym będzie?

1. O sprawach neowieśniaczych. Zacznijmy od definicji:

neowieśniak <neo- + wieśniak> «człowiek od niedawna i na stałe mieszkający na wsi we własnym domu, przybyły z miasta, nie mający wiejskich korzeni, uzależniony od miejskich sposobów zarobkowania, dojeżdżający do pracy lub pracujący zdalnie»
m, DB. - a, N. ~kiem; lm. M. ~acy, DB. - ów.

2. Subiektywnie - bo taką mam wiarę i zasadę, że obiektywność to pojęcie puste, a w praktyce - uzurpacja. Chcę pisać o swoich doświadczeniach widzianych z własnej perspektywy, bez odgórnych porad, które miałyby dotyczyć wszystkich. Szczególnie że jako neowieśniak jestem dość nieporadnym jeszcze użytkownikiem takich obiektów jak drewno, kamień, trawnik, drzewo, owoc, zioło, sad, ogród i inne, zatem część pisanin moich budzić może wyłącznie grymas politowania lub serdeczny śmiech, który niech czytelnikowi wyjdzie na zdrowie. Mam jednak nadzieję, że to wszystko będzie mogło być źródłem inspiracji.

O sobie zatem nieco: Kupiliśmy wraz z małżonką stuletni, poniemiecki dom na obrzeżu niewielkiej warmińskiej wsi pod koniec 2011 roku. Do domu dołożono 0,99 hektara ziemi, która stanowi działkę rolną zabudowaną. Mamy tu sad, podwórko, wielką kupę śmieci po poprzednich, jeszcze poprzednich i zapewne najpoprzedniejszych właścicielach, chlewik służący za pomieszczenie gospodarcze, rozwalającą się drewutnię, ruinę czegoś-tam, trzyletni minizagajnik oraz pół hektara nieużytku, który chcemy zmienić w łąkę kwietną. W domu jest kilka pokoi, nieużytkowany strych pod lekko przegniłą więźbą dachową oraz piwnica, do której żona - jak prawdziwa neowieśniaczka - brzydzi się zaglądać, dla mnie zaś jest za niska (mam 194 cm wzrostu, znacznie więcej niż mogli sobie wyobrazić budowniczy domu i chlewika). Przed domem stoi samochód do jeżdżenia po asfalcie oraz mój i synka ulubiony wehikuł - łada niva z 1997 r. do jeżdżenia po wertepach.

Pracuję zdalnie jako niezależny twórca i redaktor, czasem grywam koncerty z gitarą organizowane głównie przez zaprzyjaźnionego dyrektora ośrodka kultury z sąsiedniej gminy, pasjonują mnie pszczoły, które zamierzam hodować, kocham jeziora (najbliższe znajduje się niestety aż 4 km ode mnie), mam na głowie całą plenerową część naszej posiadłości z szybkorosnąca i megagęstą trawą w sadzie na czele, zaś z techniczno-praktycznych umiejętności najlepiej opanowałem dotąd interpunkcję języka polskiego.

Mam - jak już wspomiałem - żonę, która właśnie (i przez większą część każdego dnia) siedzi w saloniku z laptopem i usiłuje przy pomocy tłumaczenia z ichniego na nasze i odwrotnie przysyłanych jej dokumentów utrzymać to wszystko finansowo. Mieszka z nami też dwuletni synek, który - cóż tu się rozwodzić - jest zajebisty, prześliczny i genialny. I całe szczęście od 19:30 śpi.

No i tyle. W następnych numerach między innymi:

  • o mozolnym zakładaniu małej pasieki,
  • przepis na średnio udany syrop z mniszka,
  • historia pierwszych neowieśniaczych ławek z bali, pieńków, czy jak to tam się nazywa,
  • jak posadzić... tfu! posiać łąkę kwietną.