sobota, 25 maja 2013

sobota pracująca oraz wino domowe z wina kupionego

Sąsiad rolnik przybył. Talerzowanie najlepiej przeprowadzać na mokrej glebie, ale ileż można czekać, aż z napęczniałych, przewalających się nad wioską chmur nareszcie lunie? Już od tygodnia "ma jutro padać". W końcu przyjechał. Niezbyt się udało - ocenił, że po orce najlepiej będzie talerzować raz jeszcze, a łąkę zasiać jesienią. Zatem projekt "łąka kwietna" odroczony (a dokładniej: odsezonowany) z powodu warunków atmosferycznych (śnieg w kwietniu, susza w maju).

No dobra, pomyślałem, przynajmniej pójdziemy na rower z piękną panią nauczycielką. Tyle dobrego z braku deszczu. I wtedy właśnie lunęło.

Wcześniej zdążyłem jeszcze położyć drugą warstwę czerwonej farby na ul, upatriotycznić z pomocą tej samej farby monotonnie białą dotychczas huśtawkę synka oraz przetrzeć papierem ściernym i pomalować pół starej i zszarzałej, zostawionej przez poprzednich właścicieli ławki. Zrobiłem to trochę z radości, że do malowania nie trzeba zupełnie usuwać starej farby, a trochę dlatego, by skończyć puszkę, której na inne ule nie wykorzystam. Bo pszczoły czerwonego koloru i tak nie widzą. Ten ul, który pomalowałem, będzie ulem widmo. I nazwę go "Ul Felicjanek", bo po dodaniu dennicy i daszka będzie trochę przypominał lokal Cafe Szafe w Krakowie.

Zgrabiliśmy też całą rodziną skoszoną wcześniej trawę zaprzed domem (za, bo po przeciwnej stronie niż drzwi frontowe, przed, bo przy drodze głównej wiejskiej magistrali naszej gminnej). Widłami poprzekładałem ją do taczek i wraz z Wojtusiem (bardzo "pomagał") przerzuciliśmy ją na jeden stos. Będzie kompost. Za dwa lata, bo zaprzyjaźniona neowieśniaczka ogrodniczka znad Jezioraka powiedziała, że kompost liczący sobie tylko jeden rok nie jest właściwym kompostem. A ja jej wierzę.

Skosiłem też część sadu, ale skończyła się żyłka w głowicy tnącej. Włożyłem nową, taką, jaką miałem, o grubości 1,6 mm, mimo że w instrukcji napisane było wyraźnie, że konieczna jest żyłka dwumilimetrowa. Ale nie byłbym sobą, gdybym się na tę wieść wycofał. Na szczęście skończyło się tylko tym, że nowa żyłka zużyła się w 15 minut. Jutro kupię nową. Dwumilimetrową oczywiście, tak jak w instrukcji, przecież głupi nie jestem.

Może to wszystko przez kosę? Z tymi opadami, znaczy. Poprzednia nie dość, że się do niczego nie nadawała, to jeszcze, franca, przyciągała deszcz. Dosłownie. Człowiek ubierał się w wytarte ciuchy, obuwał gumofilce i tak odstawiony przygotowywał mieszankę, odpalał (czasem przez 15 minut) dziadostwo i zaczynał pracę, a tu lu! z nieba. I tak przez cały sezon - raz kończyłem robotę, bo zatrzymywał się silnik, raz z powodu deszczu. Moja obecna podkaszarka niby jest lepsza, ale do czasu, gdy ją przysłano, padało po zimie tylko raz. A teraz proszę - drugie koszenie i już deszcz.

W domu zamiast paść i odpocząć, zważyłem rozdrobniony i wysuszony już korzeń mniszka. Zważyłem w kieliszkach. Do jednego nalałem 50 ml wody, do drugiego wsypałem korzeń. Podniosłem lewą ręką jeden, a prawą drugi kieliszek. Zreflektowałem się, że prawą rękę mam silniejszą. Podniosłem prawa ręką najpierw jeden kieliszek, potem drugi. Zastanowiłem się. Zawołałem żonę. Uznaliśmy, że mniej-więcej się zgadza. Przygotowałem to, co trzeba. Uwaga - przepis. Niesprawdzony, ale z czasopisma Weranda Country:

  • 50 g rozdrobnionego i wysuszonego korzenia mniszka wsypujemy do dwulitrowego słoja.
  • Zalewamy winem białym z butelki 0,75 l (ja kupiłem chilijskie słodkie, bo było za 10 zł, a sok mniszka jest gorzki).
  • Zamykamy słój i odstawiamy w ciemne miejsce.
  • Wstrząsamy codziennie przez 2 tygodnie...
Dwa tygodnie? Przecież za 10 dni wyjeżdżamy do Polski prawie na tydzień! Nic to, najwyżej wezmę słój ze sobą. Będzie się sobie wstrząsał w samochodzie cały dzień, a i będzie od razu z kim wypić, gdy już te 2 tygodnie miną. I może ktoś tam będzie miał sitko, żeby je odcedzić. Muszę pamiętać, by wziąć pustą flaszkę. Oczywiście ze specjalną firmową etykietką. :)

Elu, o tym jeżdżeniu po wszystko autem napiszę następnym razem, bo już za długi ten post, a wieczór piękny i  krótki. :)

4 komentarze:

  1. Cieszę się móc podglądać Wasze wieśniacze życie :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Polek - ja kiedyś pojechałam do mamy z sadzon kami pomidorów, no przecież trzeba było podlewać. A całkiem niedawno spędzałam 2 tygodnie u teściów z doniczkami żyworódki (bałam się, że tyle co posadzone, nie przetrwają).
    U nas też ciągłe koszenie trawy, mój mąż to uwielbia..., a ja nawet ostatnio bardzo nie protestuję, bo w wysokich chaszczach siedzą kleszcze i boję się o naszego synka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wino robię z kwiatów mniszka. Najpierw produkuję syrop, a następnie odzyskane z syropu kwiaty c cząstkami cytryny zalewam roztworem wody i cukru, dodaję drożdży winiarskich i czekam cierpliwie aż napitek będzie gotowy:-)))
    Pozdrawiam serdecznie!
    Asia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam nadzieję, że wychodzi lepsze niż to moje z korzenia. Ależ nam oblicza wykręciło...

      Usuń

Zapraszam do komentowania. :)