sobota, 28 grudnia 2013

gdy nie ma w domu dzieci...

Nie dość, że po świętach wyjechali goście, to jeszcze rodzice zabrali ze sobą naszego brzdąca. Pusto w chałupie i cicho. Spaliśmy dziś do 11. Do sypialni rano przyszedł tylko kot.

Wczoraj przed wyjazdem Wojtuś był tak podjarany, że trudno było skupić się na czymkolwiek i bardzo chciałem, żeby już wyjechał. Marzyłem o tym, by obudzić się rano o czasie wybranym przez mój własny organizm, marzyłem o ciszy, wolnym czasie itd. A jednak gdy tylko wycałowałem synka siedzącego już w foteliku auta i zaśpiewałem mu piosenkę, którą zawsze nucimy podczas jazdy, gdy usłyszałem: "Będę za tobą baldzo tęsknił, tato" i zapewniłem go o tym samym, naprawdę serce mi się ścisnęło. Odjechali, a ja wróciłem i przez resztę dnia trudno mi było się pozbierać. Dawno nie wyjeżdżał i choć wspaniale będzie odpocząć kilka dni, zanim po niego pojadę, mieszanina lęku o bezpieczną podróż i tęsknoty ścisnęła mi serce. Przywiązałem się do urwisa. I przyzwyczaiłem do opresji, w jaką wpędza rodzicielstwo. Cóż, ludzie płakali też, gdy umarł Stalin...

No dobra, grzmota nie ma, chata wolna, wieczorem impreza! Dzisiaj cieszę się już w pełni z kilku dni oddechu i swobody. Oprócz tego, że nie mogę się powstrzymać przed oglądaniem zdjęć z ostatnich dni...

środa, 25 grudnia 2013

święta na wsi

Mam nadzieję, że u Was święta również udane. Moja rodzinka zebrała się na odwagę i w pełnym bożonarodzeniowym składzie zjawiła się u nas. Dodatkowo przyjechali przyjaciele z Krakowa i w ten sposób mamy w chałupie 9 osób. Jest pięknie, miastowi mile zaskoczeni tutejszą atmosferą i domem. Było śpiewanie i słuchanie kolęd, prawie wegetariańska wigilia, na której poza typowymi potrawami pojawiła się m.in. tarta z kapustą, pasztet z jajek i grzybów oraz tost z serem dla Wojtusia, a z racji liczby gości i obecności wspomnianego z imienia trzyletniego mobilnego ośrodka energetycznego pod choinką znalazło się mnóstwo prezentów, z których większość (samolot, ciuchcię, autobus itd.) musiałem zaraz potem składać w dziecinnym pokoiku.

Teraz połowa gości pojechała zwiedzać miasteczko, tata śpi, Wojtuś się bawi, mama go pilnuje, a ja mam chwilę, żeby coś skrobnąć do moich Czytelników. Życzę Wam przede wszystkim dużo miłości, takiej bezinteresownej i ukierunkowanej zarówno na najbliższych, jak i nieukierunkowanej konkretnie, emanującej jak ciepło słoneczne. Jeśli jej Wam nie zabraknie, nie zabraknie też szczęścia, zdrowia i pomyślności.

Uściski!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

lepiej już liczyć na ludzi niż na sprzęt...

Ooo! Dzięki blogowi
znalazłem gaśnicę! :)
Miesiąc lub nawet ponad miesiąc temu przyjechał do nas wujcio. Poza jeżdżeniem ładą po bezdrożach i pustkowiach oraz zwiedzaniem miasteczka oddawaliśmy się z zapałem pięknej, relaksującej i odstresowującej czynności piłowania drewna, którego mnóstwo zostało po remoncie. Niestety, łańcuch piły był już zbyt tępy, żeby piłować kawałki starych belek, zostawiliśmy więc przygotowany materiał na podwórku, a gdy wujcio pojechał, zawiozłem łańcuch do ostrzenia.

I trochę wstyd, bo jutro wujcio przyjeżdża do nas na święta, a drewno nadal leży jak leżało i moknie na deszczu. Łańcuch co prawda naostrzony, ale gdy dzisiaj zabrałem się nareszcie do cięcia, okazało się, że nie działa rozrusznik. Linka rozruchowa zmasakrowana i porwana na całej niemal długości, a sprężynujące plastiki też jakieś dziwne, jakby połamane. W środku dziwny biały proszek - nie wiem, czy to pozostałość mechanizmu, czy jakiś fabrycznie zastosowany specyfik. Nic to, dopiero po świętach pogrzebię w internecie, a potem w pile. A drewno - cóż, pośmiejemy się trochę z wujciem. Śmiech to zdrowie.

piątek, 20 grudnia 2013

usiadłem nareszcie, ale już chcę wstawać

Uff, trzy dni publicznych występów za mną. Dwa na temat gier komputerowych z rodzicami uczniów szkół w Jezioranach i jeden wieczór autorski z wierszami. Spotkania w szkołach zorganizowała na moją prośbę w sposób konkretny i pełen energii fundacja Revita Warmia, zaś wieczór autorski zaproponował mi Krzysiek z Piwnicy Artystycznej w Bartoszycach - młodym i niesamowitym miejscu, w którym coś ciekawego dzieje się prawie codziennie. Cudownie, naprawdę cudownie jeździć autkiem z góry na dół po ukochanej Warmii i dzielić się
tym, co ma się do przekazania.

Pani Kornelia pisze ze Szkocji z pytaniem, jak poszły spotkania o grach. Na spotkania o grach przyszły głównie mamy. I dobrze, bo zazwyczaj właśnie mamy najmniej się znają. Łącznie przybyło ich około 50, choć nie umiem za bardzo szacować liczby osób na salach. Chyba uratowałem kilkoro dzieci przed GTA. I chyba udało mi się, oprócz wywołania szoku filmikami z gier, które pokazywałem, uświadomić ludziom, że gry są już taką samą dziedziną sztuki i rozrywki jak film czy literatura, tyle że oddziałują bardziej, zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Wszyscy wzięli ulotki przygotowane przez Marcelinę i Rafała z Revity Warmii z listą gier odpowiednich dla danego wieku, zatem mam nadzieję, że Mikołaj, który w naszym regionie przychodzi dwa razy, nie zapomni o grach dla młodych graczy, ale że będą to gry świadomie wybrane lub zaaprobowane przez rodziców.

Zaraz powysyłam wiersze mailem tym, którzy chcieli, napiszę do zespołu Druga Zmiana, który grał podczas wieczoru (może jeszcze jakąś imprezę razem skołujemy, a może zrobimy razem kilka piosenek), i działamy dalej. Ale najpierw odpalę sobie GTA. :)

czwartek, 19 grudnia 2013

Wirtualny eksperyment na sobie, czyli odludzie i Fejzbuk

Rozpocząłem jakiś czas temu coś, co miało być albo zmianą, albo eksperymentem. Mianowicie zrezygnowałem z prywatnego udzielania się na Fejzbuku. Miałem dosyć nieprawdziwych relacji profilu z profilem, komunikacji stanowiącej niby to dialog, ale uprawiany publicznie. Zauważyłem, że zupełnie inaczej komunikujemy się ze sobą w komentarzach i wpisach, inaczej w prywatnych wiadomościach, a jeszcze inaczej na żywo. I nie chodzi tylko o technikę komunikacji - co innego mówimy i inaczej odbieramy drugiego człowieka, gdy to, co piszemy, dostępne jest obcym ludziom (na przykład znajomym adresata). 

Niefejzbuk :)
Fejzbuk potrzebny mi jest zawodowo, nie chcę więc rezygnować z niego w ogóle. Natomiast nie uważam kontaktów utrzymywanych wyłącznie za jego pomocą za podtrzymywanie relacji. Relacje takie i tak giną, z tym że zamiast zanikać po cichu, rozbijają się o kwestie intelektualne i światopoglądowe - ludzie nagle zdają sobie sprawę, że się nie zgadzają ze sobą i nie rozumieją. Nawet jeśli to nieprawda. Przecież nasz profil to nie my, a nasze słowa wyklepane na klawiaturze to nie pełny przekaz, tylko jego 10-20%, bo taką część komunikatu stanowi warstwa tekstowa. Rozmawiając na Fejzbuku czy na jakimkolwiek forum, rozmawiamy nie z człowiekiem, a z jego tekstem wpisanym w kontekst naszych wyobrażeń na temat tego, jakim tonem mógłby swoje słowa powiedzieć, jak na nas patrząc, i z towarzyszeniem jakich uczuć. Rozmawiamy zatem w 80-80% sami ze sobą, jednocześnie odpowiedzialnością za to, co nam się nie podoba, obarczając kogoś innego. Dodajmy jeszcze do tego - jeśli rozmowa toczy się w przestrzeni publicznej, czyli np. w komentarzach do wpisów - zupełny brak prywatności i intymności podczas dialogu, a więc świadome lub nie mechanizmy obronne i autokreację, i mamy coś, co od starej dobrej rozmowy w cztery oczy różni się diametralnie.

Te i bardziej życiowe okoliczności mojego odejścia od fejzbukowej komunikacji codziennej i prywatnej wyjaśniłem ledwie dwóm koleżankom, które zaakceptowawszy fakt mojej rezygnacji, napisały do mnie. To było fajne - poczułem się jak coś więcej niż profil, co podczas siedzenia przy kompie stanowi rzadkość. Mając nadzieję na przeniesienie wielu innych relacji na kanały odmienne niż nieszczęsny Fejzbuk, wszedłem jeszcze raz na swój profil prywatny i napisałem, gdzie nadal się udzielam i jak można się ze mną skontaktować.

Zauważyłem, że po moim fejzbukowym pożegnaniu wiele osób napisało do mnie... w komentarzach właśnie. Choć napisałem przecież, że odchodzę. Nie zdziwił mnie sam fakt, ale zdumiała liczba znajomych, którzy w ten sposób właśnie wyrazili swoją reakcję. Czy nie zrozumieli tego, co napisałem? Czy myśleli, że żartuję? Czy nie mieściło im się w głowie, że ktoś, kto tak długo był aktywny na FB może po prostu odejść? Czy te komentarze nie były tak naprawdę skierowane do mnie, a do ich publiczności, która je przeczytała i wciąż może na nie odpowiada? Zauważyłem w komentarzach jakąś urywaną dyskusję z pousuwanymi komentarzami, z której nic nie zrozumiałem, próby analizy mojej psychiki i motywów odejścia, pytania, o co mi właściwie chodzi, i zwykłą dezaprobatę. Wszystko bez mojego udziału - nikt z komentujących nie napisał do mnie ani nie zadzwonił, nawet prywatnej wiadomości na FB nie otrzymałem, mimo że wśród nich są starzy przyjaciele i obecni koledzy oraz koleżanki. Czyżby Fejzbuk stał się już jedynym akceptowalnym sposobem podtrzymywania relacji dla tak wielu ludzi? Szkoda by było, bo mnie on więcej relacji popsuł niż naprawił i nie zamierzam korzystać z niego w tym celu. Cóż - może jest tak, że wszystko się zmienia - relacje również - i odłączenie się od Fejzbuka oznacza dla mnie tylko odłączenie aparatury sztucznie podtrzymującej życie niektórych kontaktów, czasem bardzo niegdyś bogatych, inspirujących i pięknych. W realu.

Napisałem we wspomnianym ostatnim wpisie tak:
Na swoim "łolu" fejzbukowym nie bywam, powiadomień nie otrzymuję, nic nie czytam. Jeśli do czegoś będę używał profilu prywatnego, to ewentualnie do udostępniania informacji o różnych moich działaniach. Ale sprawdzam pocztę e-mail.  
Niewirtualnie udzielam się w coraz to nowych formach komunikacji społecznej wymagających większego wysiłku nadawczego i odbiorczego niż ten nasz megawygodny Facebook, co sprawia, że i sensu tam więcej, i celu. Można też do mnie zadzwonić, przyjechać, wypić piwko tu albo gdzieś w Polsce, w którą często się zapuszczam. To są kontakty prawdziwe.
Do zobaczenia i usłyszenia!
Wygląda jednak na to, że tych usłyszeń i zobaczeń będzie mniej. Szkoda, że tak się dzieje. Fejzbuk jednak sporo zabiera z tego, co jest (było?) pomiędzy ludźmi. Teoretycznie eksperyment zakończył się sukcesem  uświadomiłem sobie, że pojęcie "fejzbukowi znajomi" i "znajomi" w pierwotnym tego słowa znaczeniu to czasem kategorie rozłączne. Chciałoby się powiedzieć: Jest inny świat i jest nim Fejzbuk. Mnie już w nim nie ma. Wysyłam tam tylko ogłoszenia z życia świata wciąż jeszcze bardziej prawdziwego (choć już pewnie nie dla wszystkich).

A jednak poza tym, ze akcja okazała się udanym eksperymentem, dokonała się też zmiana. Świat wpisów i komentarzy, pitu-pitu i ciągnących się w nieskończoność dyskusji forumowo-fejzbukowych odrzuca mnie bardziej niż kiedykolwiek i już tam chyba w tej epoce nie wrócę. Tym bardziej że dzięki oderwaniu się od Fejzbuka znalazłem z łatwością czas na rozpoczęcie kilku nowych inicjatyw, a także poznałem nowych ludzi.

Na Wigilię przyjeżdżają do nas ludziska z Krakowa, którzy nie mają fejzbukowych profilów i to w żaden sposób nie wpłynęło negatywnie na nasze relacje, choć dzieli nas 600 kilometrów. Z tymi, z którymi i dzięki którym tak pięknie spędziłem ostatni weekend, też nie mam wirtualnego kontaktu na co dzień. Można? Można! Nieprawdą jest to, co myślałem jeszcze miesiąc temu. Życie na odludziu wcale nie musi być samotne i pozbawione codziennych relacji, jeśli nie żyje się jednocześnie w świecie wirtualnym. Moje dopiero teraz stało się ich naprawdę pełne, gdy nie poświęcam czasu tym wirtualnym. Na pewno z niektórymi znajomymi stracę kontakt (przestałem już jakiś czas temu dzwonić, żeby dowiedzieć się, co słychać u tych, którzy sami do mnie nigdy się nie odzywają), w większości przypadków niewiele się zmieni, a wiele relacji nabierze jeszcze większego kolorytu. Zatęsknić za kimś - czy to piękne uczucie również pochłonął Fejzbuk? Ja do tej pory - jak się okazuje - tęskniłem za kontaktami wymagającymi więcej wysiłku niż klepanie w klawisze i klikanie "Lubię to". Za wymianą energii. Teraz już mam na takie relacje znacznie więcej czasu. Bez względu na fakt, czy ktoś żyje również na Fejzbuku, czy nie.

środa, 18 grudnia 2013

Dzieci, seks i przemoc - o grach komputerowych

Dziś jadę do Jezioran na pierwsze spotkanie z rodzicami. Będę pokazywał materiały dotyczące gier komputerowych, uczył, jak ocenić, czy gra jest odpowiednia dla dziecka, i podpowiem, gdzie takie znaleźć. Chcę wywołać trochę szoku, nawet jeśli zburzy to na pewien czas dobre samopoczucie słuchaczy. Oto bowiem na przykład jedna z najbardziej wyczekiwanych przez nastolatków i nie tylko (są i kilkulatki, które w to grają) - Grand Theft Auto 5. Ukazała się niedawno na konsole, wciąż czekamy na wersję PC. Gra jest znakomita, bogata, różnorodna - prawdziwe dzieło sztuki. Sam spędzę nad nią zapewne wiele, wiele godzin, tak jak przy GTA IV. Jest jednak przeznaczona dla dorosłych, ponieważ oprócz pięknych pejzaży, szybkich pościgów, świetnej fabuły, wbijających fotel dialogów, zawiera mnóstwo wulgaryzmów i ukazanej realistycznie przemocy, bohaterami są przestępcy, a gracz może robić w niej co chce: nie tylko jeździć ulicami, latać samolotami, chodzić do knajpy i grać w golfa, ale też np. strzelić w brzuch przechodzącemu staruszkowi, rozjechać przechodzącą przez przejście kobietę lub po prostu zaszlachtować ją nożem czy pobić do nieprzytomności. Bezkarnie, bo co to za kara, gdy aresztuje lub zabije cię growa policja? Wczytujesz stan gry i jedziesz dalej. Jest na przykład w GTA V taka scena - obowiązkowa dla kogoś, kto chce skończyć wątek fabularny. Zwróćcie uwagę na wyświetlające się na ekranie teksty pomocnicze - to wszystko "własnoręcznie" robi gracz, na przykład nasze dziecko, poruszając joystickiem. Oto link. Rodzice - trzymajcie się mocno.

Powtarzam: mimo tej sceny, którą jakoś przebrnę, choć wolałbym, żeby jej nie było lub choć była ona opcjonalna, sam zamierzam przy GTA V spędzić mnóstwo czasu. Zobaczcie zwiastun:
Ale za nic nie pozwolę grać w coś takiego mojemu dziecku, póki będę odpowiedzialny za jego rozwój.

Ja sam mam kontakt z grami od 5 roku życia i poza muzyką jest to moja główna pasja, a na pewno branża, w której działam. Dzięki troskliwości rodziców, którzy podsuwali mi najlepsze dla mojego wieku produkcje, a trzymali mnie z daleka od innych, zawdzięczam grom niemal same dobre rzeczy – umiejętność radzenia sobie w nietypowych sytuacjach, spostrzegawczość, łatwość w obsłudze komputera, intuicję techniczną, wyobraźnię, ciekawą pracę. Biorę udział w tworzeniu gier, które są prawdziwymi dziełami sztuki w równym stopniu co najlepsze książki czy filmy. Niektóre z nich jednak są przeznaczone wyłącznie dla dorosłych, wiem natomiast, że gra w nie wiele dzieci. Sam jestem ojcem i cieszę się, że potrafię ochronić moje dziecko przed tym, co dla niego nieodpowiednie, i sprawić, by granie pomagało mu w rozwoju, a nie niszczyło jego psychikę, umysł czy duszę. Chciałbym nauczyć tego innych odpowiedzialnych, troszczących się o swoje pociechy rodziców.

Za moich czasów...
Gdy byłem dzieckiem, gry zawierały znacznie mniej przemocy, a ta, która istniała, pokazana była w bardzo abstrakcyjny sposób, chociażby przez ograniczenia techniczne. Dziś gry wyglądają jak filmy, a krew i brutalność pokazane są bardzo realistycznie. I mimo, że istnieje wiele wspaniałych gier dla dzieci, te, w które grają one najczęściej, są znacznie bardziej krwawe niż wiele filmów pokazywanych w telewizji po 22. Producenci gier często starają się to ukryć w materiałach promocyjnych, chociażby po to, by nasze dziecko mogło dostać na gwiazdkę ich produkt. Produkt, który, choć wygląda niewinnie, może zasiać spustoszenie w młodej psychice. Na szczęście są też ludzie, którzy dbają o nas i o nasze dzieci, i dzięki nim każda gra jest odpowiednio oznaczona. Jak te
Obecnie.
oznaczenia znaleźć i wybrać najlepszy „growy” prezent na gwiazdkę dla naszego dziecka, opowiadam podczas spotkań, na które zapraszam rodziców (bez dzieci!).

Szkoda, że dzisiejsze spotkanie będzie miało miejsce tak blisko świąt, gdy część prezentów już została kupiona, ale wcześniej się nie udało. W przedszkolu Wojtusia zorganizowaliśmy wszystko zbyt pospiesznie - niewiele osób wiedziało o spotkaniu, nie przyszedł nikt. A na wsi jest tak, że jeśli tego typu spotkanie nie łączy się z imprezą lub czymś "przymusowym", jak na przykład wywiadówka, nie ma co liczyć na jakiekolwiek uczestnictwo. Nawet minimalne. To właśnie dlatego "na wsi nic się nie dzieje", a nie z powodu zaniedbywania jej przez tych, którzy tworzą kulturę i sztukę.

Lokalna fundacja Nad Symsarną zechciała z kolei zainteresować się wystąpieniem dla rodziców na temat gier tylko w ramach zamkniętego spotkania biznesowego dla jej sponsorów. Spotkanie biznesowe się nie odbyło, więc i do miejscowych rodziców (przynajmniej niektórych) nie udało mi się dotrzeć. Może to i dobrze - wolę zorganizować spotkanie z tymi rodzicami, którzy zechcą na nie przyjść, a nie z tymi, którzy dali pieniądze jakiejś fundacji.

wtorek, 10 grudnia 2013

na ślizgawce

A tak nasza szosa wyglądała
dwa lata temu, gdy położono
nowy asfalt.
Wyjechałem po synka do przedszkola wcześniej, bo wczoraj się spóźniłem i dziś chciałem być tam wcześniej. Nie udało się. W sąsiedniej wsi trafiłem na dziadka safandułę, który nie dość, że jechał 20 km/h, to jeszcze co chwilę zatrzymywał się... i zbierał z drogi narzędzia. Dosłownie, jakby to była jakaś gra komputerowa. Otwierał drzwi, wychylał się i zgarniał ze śniegu po kolei: młotek, kilkadziesiąt metrów dalej obcęgi, a po kolejnych kilku minutach łom. Nie zjechał na bok ani razu, chociaż mógł pozwolić się wyprzedzić. Gdy wreszcie sobie pojechał, a ja skręciłem w kolejny odcinek szosy, zaczęła się szklanka i sam musiałem wlec się 20 km/h. 

Z powrotem to samo, ale już bez dziadka safanduły. Dzięki Trójce oraz temu, że śpiewaliśmy z Wojtkiem na cały głos Prosto Kazika, było nawet ciekawie. Pod koniec grzmot zasnął, więc włączyłem klimę na maksa. Chrapie teraz dziedzic w foteliku za moim oknem, a ja mogę dzięki temu o tym napisać.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

niech żyją przerwy w dostawie prądu!


Ja chyba codziennie będę nastawiał swój zegar ze świecącym cyferblatem przy łóżku. Znów nie było prądu, ale tym razem tylko częściowo - działały nam trzy gniazdka. Za to trwało to dwie doby, z czego przez większość czasu Energa nie zdawała sobie sprawy z faktu. Wszystko przez huragan. Infolinia nie odpowiadała, a gdy wreszcie jednej z sąsiadek udało się dodzwonić, została wyśmiana: "Niech sobie pani puszki sprawdzi, bo u was we wsi jest prąd". A jednak nie było, w niektórych domach w ogóle. Dopiero następnego dnia jakieś zgłoszenie zostało przyjęte.

Popodłączałem przedłużacze, by chociaż oświetlić pozostałą część mieszkania. Piec w chlewiku jednak nie działał i było coraz zimniej. Dobrze, że zostawiliśmy w saloniku niezabudowany kominek, który świetnie spełniał swoją rolę, choć tylko na dwa pokoje.

Nawet urodziny synka urządziliśmy. Przez niedziałający piekarnik zamiast pizzy były racuchy, ale dzieciaki i tak nic nie jadły, bawiły się za to świetnie, a my, czyli ja, żonka i dwie mamy siedzieliśmy sobie w kuchni przy świecach i gadaliśmy. Po wielkim sprzątaniu porozwalanych zabawek i stosów naczyń zostawiliśmy wyziębioną sypialnie i rozłożyliśmy sofę w salonie, by zasnąć pod drewnianym sufitem przy dźwięku trzaskającego kominka.

Nazajutrz, w słoneczny, bezwietrzny dzień pełen śniegu, postanowiłem skombinować jakiś długi przedłużacz, by jednak podłączyć piec, bo okazało się, że mamy prąd również w piwnicy i stamtąd można przeciągnąć kabel do kotłowni. Sąsiad zaoferował nam ciut za krótki, ale jeśli dalibyśmy go innemu, otrzymalibyśmy w zamian naprawdę długi. Ten pierwszy sąsiad pojechał jednak po paliwo do Obwodu (Kaliningradzkiego), więc przesiedzieliśmy kawał niedzieli na kawie z jego małżonką, a w tym czasie dzieci bawiły się wesoło.

Gdy poszedłem potem po ten najdłuższy kabel, żonka musiała mnie ściągać do chałupy po godzinie, a jeszcze kazałem jej czekać, aż dopiję piwo. Gdy już wszystko popodłączałem, piec zadziałał, a z rozpędu nawet swój komputer jakoś podpiąłem do bardzo skomplikowanej sieci, choć wcale mi go nie brakowało, nagle włączyli prąd. I znów się zrobiło szaro i zwyczajnie, a ja musiałem jeszcze to wszystko pozwijać. Zegara ze świecącym cyferblatem nie nastawiam. Boję się, że znów wyłączą prąd.

Poszliśmy spać znów do salonu. Nie tylko dlatego, że sypialnia nie zdążyła się jeszcze rozgrzać, ale tak jakoś fajnie było. Ja w ogóle byłbym za tym, żeby zimą pognieździć się trochę, oszczędzając opał, tylko w jednej części domu. I mogą sobie wyłączać prąd co weekend. Byłoby ciekawiej. Spanie przy kominku, drewniany sufit nad głową i zima, którą naprawdę się czuje, szczególnie jej ciepło, gdy człowiek spotyka się z ludźmi i wozi na sankach dzieciaczka, zamiast siedzieć przed kompem - dla takich chwil przecież warto się przeprowadzać na wieś. Bo po co innego?

piątek, 6 grudnia 2013

rozterki wiejskich freelancerów

Gdzie kończy się świat? Tutaj.
Niedźwiadek mówi Wam dobranoc.
Żonka miała bardzo trudny tydzień w pracy. Wręcz opadam z sił i muszę odpocząć. Teraz ja chcę mieć trudny tydzień i móc pracować nad jedną, konkretną rzeczą za jedną, konkretną gratyfikację. Ale nie aż tak intensywnie jak ona. Praca freelancera odizolowanego od społeczeństwa przez połacie pustkowi obecnie tonących w bieli wymaga szczególnej odwagi - nie dać się zwariować, nie brać tylu zleceń, by ani przez chwilę nie móc odetchnąć z obawy, że nagle ich zabraknie, że nie będzie pieniędzy. Zdolny i obrotny człowiek zawsze znajdzie odbiorców w epoce internetu, choć fakt - mam wrażenie, że pewna duża ścieżka kariery ominęła mnie właśnie przez to, że osiadłem na wsi i urwał się mój bezpośredni kontakt z branżą. Przemyślałem to jednak i przepracowałem - taka była decyzja. Wolę pustkowie.

A wracając do tematu, mój mądry wujek, który w środku eleganckiego osiedla dla nocujących w domu nie daje się porwać warszawskiemu pędowi, powiedział ostatnio, że świat wyglądałby inaczej, gdyby ludzie brali pod uwagę nie tylko finansowy bilans swojej aktywności, ale także koszty psychiczne. Dla mnie z tymi ostatnimi związany jest między innymi czas. I trzymam się dzielnie, nie przyjmując każdego zlecenia, które nadchodzi. Brak nadmiernej ilości przechodzi zresztą w jakość - angażuję się bardziej w to, co robię, nie muszę udawać, że nie odwalam masówki, klienci są zadowoleni, a ja nie dość, że mam czas na cieszenie się z tego, co zarobiłem, i na własne pasje, to na dodatek przy pracy odpoczywam od miliona różnorodnych obowiązków i innych domowych cobytujeszcze.

No właśnie. Znowu zapomniałem spuścić wodę z kranu przy chlewiku. Już dzisiaj nie pójdę, podwórko należy obecnie do tajfunu warmińskiego, który przywiał pierwszy, ale za to porządny śnieg. Spróbuję pamiętać jutro rano. Znowu.

A teraz...

Wiecie, moi kochani, gry komputerowe to już naprawdę dziedzina sztuki na równi z filmem i z literaturą. A z filmem na pewno. Oto montaż scen z tegorocznych produkcji:
Niebezpiecznie jest tylko mylić tę dziedzinę sztuki z zabawkami dla dzieci. Bardzo niebezpiecznie, ale o tym kiedy indziej.

środa, 4 grudnia 2013

wyborne piwopodobne

Pisze do mnie pani Anna z Działdowa, u której przeprowadzka na wieś leży - o ile dobrze rozumiem - w nie do końca jeszcze określonych, ale zdecydowanych planach. Bardzo się cieszę, że lektura niniejszego bloga skłania do marzeń, dziś jednak wpis uniwersalny i niekoniecznie sympatyczny.

Lubimy z żonką piwo. Chodzi o piwo-piwo, piwo prawdziwe lub chociaż półprawdziwe (w zależności od kontekstu słowa "prawdziwe"), nie masowo produkowane z proszku, czy z czego tam się je robi. W naszym wygwizdowie, gdzie do najbliższego, otwartego do około 15 z przerwami sklepu jest 5 kilometrów, można się w miarę łatwo zaopatrzyć we wszelkie warki, specjale, lechy... i tyssssskie. Z rzadka pojawia się kasztelan niepasteryzowany, o innych cudach sztuki browarniczej można pomarzyć.

Jakiś czas temu Kompania Piwowarska wypuściła na nasz skołatany rynek piwo Tyskie Klasyczne oraz cztery różne piwa nieklasyczne. Była to zapewne reakcja na wzrastająca świadomość piwoszy, którzy odwracali się od tak zwanych "koncernówek" ku małym browarom warzącym rzeczywiście dobre piwo. Nie trzeba być smakoszem, żeby odróżnić smak ciechana czy ambera naturalnego od zwykłej warki. Piwo Tyskie Klasyczne smakowało znakomicie, podobnie jak inne nowości KP. Zawsze gdy stołowaliśmy się w naszym ulubionym (i jedynym w sumie) zajeździe w miasteczku, zamawiałem do obiadu ciemne łagodne lub czerwony lager (ksiażęce). Z zasady nie kupowałem koncernówek, więc gdy miałem wybór pomiędzy tyskim klasycznym a na przykład rześkim z Browaru Kormoran czy nawet kasztelanem lub perłą, wybierałem nietyskie.
Jako antyilustracja do tekstu jedno z najlepszych
piw, jakie piłem - Obolon w restauracji w Białowieży

Ostatnio jednak zaalarmowany przez kolegę kupiłem znów tyskie klasyczne. Smakowało znacznie gorzej. Prawie tak jak zwykła koncernówka. A może i tak samo. Wczoraj żonka znalazła w wiejskim sklepiku czerwonego lagera. Jako że nie zauważyłem ostatnio w naszym zajeździe owych - jak głosiła reklama - piw delikatesowych, ucieszyłem się i wieczorem wypiliśmy razem trzy puszki pod najnowszy odcinek Walking Dead. I jak smakowało? Było niedobre. Po prostu. No tak - skonstatowałem - typowy zabieg przyzwyczajenia do marki, obniżenia ceny (na początku wyższej) i stopniowego pogarszania jakości. Maksymalizacja zysków. Stado kupi i tak. Słowem - skurwysyństwo.

Dziś chodzimy od rana z bólem brzucha. Zastanawiam się, czy przetrzymać, czy porozmawiać z wielkim białym uchem. Oprócz toksyn z wczorajszego wyrobu piwopodobnego, który wciąż mi odbija, przepełnia mnie złość i niezgoda na bieg rzeczy - wielki koncern i tak się utrzyma, i tak wyjdzie z zyskiem z każdej sytuacji, zalewając rynek gównem pod szyldem specjału. Zmienić znaczenie słów - by wspaniałe oznaczało to samo co ohydne, ale lepiej się kojarzyło.

Jeśli przy tym (lub jakimkolwiek innym) tekście cwany Gugiel wyświetli reklamę jakiejś koncernówki, nie klikajcie, donieście mi, a postaram się zablokować.

wtorek, 3 grudnia 2013

o drzwiach

Mamy drzwi! Wczoraj przyjechał Majster Franciszek i - jako że obaj z takimi cudami jak regulowane ościeżnice pierwszy raz mieliśmy do czynienia - kilka dobrych godzin spędziliśmy na mocowaniu pięknych drewnianych framug. Na koniec pomalowałem je wraz z drzwiami na biało i voila. Opłaciło się pooszczędzać i wytrzymać trzy miesiące z ziejącymi otworami czasem tylko zatykanymi szafą, by zrealizować własną wizję. Jeśli człowiek ma w życiu tak dobrze, że może oszczędzić, powiedzenie "czas to pieniądz" nabiera bardzo wymiernego sensu. Nie mamy wygórowanych wymagań co do luksusu i w nasz gust trafiają rozwiązania z niższej i średniej półki, gdy zatem trafi się coś droższego - tak jak grube, drewniane ościeżnice - zamiast szukać tańszych zamienników lub rezygnować z wizji, po prostu czekamy i oszczędzamy. A wnętrze zupełnie inne.

Tymczasem po kilku dniach przebrzydłej szarugi piękny listopad zmienił się w niemniej urokliwy grudzień. Trawa nadal soczysta i zielona, słońce świeci całymi dniami, w pejzażu nostalgia, a zarośla za oknem przerzedziły się już na tyle, że widzę zza biurka staw, który przylega do naszej działki. Staw na szczęście nie jest nasz, więc nie muszę o niego dbać, wygląda zaś bardzo ładnie - na tyle, że warto było zbudować nad nim małą ławeczkę.

Niestety, trzeba palić. Codziennie dwie wielkie szufle do pieca, podpałka i dmuchawa. A potem czasem do nowej kotłowni w chlewiku jeszcze raz muszę brnąć przez podwórko, bo nie zawsze się porządnie rozpali. Niby łatwiej było, gdy piec stał w domu, ale hałas i wszechobecny pył dawał się nam we znaki na tyle, że cieszę się z obecnego rozwiązania. Za dnia domku jest czysto i - gdy dziecka nie ma - cicho jak makiem zasiał. Ociepliłem na zimę dodatkowo okna, zasłaniając je styropianem, zatem moje Centrum Snucia Planów o Przejęciu Władzy nad Światem zrobiło się jeszcze bardziej mroczne - również dosłownie. Można tam jednak posiedzieć i podumać w ciszy, szczególnie po południu. Szum dmuchawy to nic w porównaniu z rejwachem, jaki wznieca w domu mój potomek.