wtorek, 9 lipca 2013

o winie na Siedlecczyźnie

Jako że wyngiel nie dał się zaprosić do chlewika, sąsiad wraz z całą rodziną przyjechali, zakasali rękawy i za jedyne 40 zł umieścili go tam siłą. Mimo pacyfistycznego usposobienia i kibicowania porozumieniu bez przemocy, nie miałem skrupułów.

A ja w międzyczasie zaliczyłem wypad na Siedlecczyznę. Okazała się ona - przynajmniej okolice drogi Warszawa-Siedlce miejscem bardzo dla takich jak ja nieprzyjaznym - krainą pierogów ruskich z mięsem, disco polo i barów z nieobecną obsługą. Od pustyni różniła się dla mnie owa kraina tylko jednym: na pustyni nie traciłbym czasu na szukanie czegokolwiek. Z dań wegetariańskich najlepszą opcją okazały się w trzecim z kolei barze (dwa poprzednie nosiły dumne miano restauracji) frytki z surówką. Bezmięsnych pierogów, naleśników, placków, makaronu, jaja sadzonego - brak. Dobił mnie dodatkowo brak wina na stacjach benzynowych, a właśnie na wino z kolegą w te rejony się wybrałem.

I doświadczyłem tego, za czym tęskniłem od czasu wyprowadzki do mojej wsi: podniosłej w nastroju, rytualnej niemalże pielgrzymki w miejsce malownicze w celu opróżnienia jednej lub dwóch butelek wina. Tak było: wywędrowaliśmy wraz ze starym przyjacielem i towarzyszem wędrówek Dikstrą 2 km poza miasto, przez chaszcze, knieje, nasypy i osuwiska tylko po to, by przysiąść na skarpie tam, gdzie opuszczona strzelnica i widok na zachodzące za las i łąki słońce, wypić różowe carlo rossi i wrócić tą samą drogą. Koło nas też są takie miejsca, ale gdy ktoś przyjeżdża, atmosfera robi się jakaś taka... zbyt rodzinna. A sąsiedzi - albo zbyt poważni, albo zbyt zajęci, albo zbyt młodzi. Albo wszystko naraz. A przecież wino w plenerku, tam, gdzie od pewnego czasu nie wolno, to piękna, niewinna i tak odmładzająca rzecz...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania. :)