sobota, 13 lipca 2013

ognisko, czyli klimat albo widły

Pisałem już o tym, że nie da się wypocząć na własnym podwórku. Po raz kolejny przekonałem się o tym wczoraj, gdy postanowiłem zaprosić małżonkę na ognisko. Zebrało się do spalenia kilkaset kilo gałązek, starego siana i zbutwiałych desek, zaladowałem więc wszystko na taczkę i zrzuciłem na ogniskowej polance urządzonej przeze mnie koło stawu. Wieczorem posiedzieliśmy kilkanaście minut, rozkoszując się bezwietrzną pogodą, szmerem wśród traw i żabim chórem. Właściwie to Karolcia się rozkoszowała, ja zaś powstrzymywałem się ciągle przed tym, by nie poprawiać ogniska i nie dorzucać walających się obok i upuszczonych po drodze pojedynczych gałązek. W końcu wziąłem się za to przy akompaniamencie żony wzywającej mnie do odpoczynku i odpuszczenia sobie. Co usiadłem, zaraz znowu wstawałem, by trącić coś patykiem, podnieść, podmuchać w ogień... W końcu nie tylko o ognisko chodziło, ale i o to, by spalić, co miało spłonąć. Kiedy przyznałem się głośno, że mam ochotę udać się do chlewika po widły, małżonka zagroziła odejściem (od ogniska). Usiadłem więc, gapiąc się tylko krytycznie w płomienie. W końcu i tak poszła spać.

Obudziła się dwie godziny później, gdy chowałem się pod kołdrę. Powiedziałem jej: "Wiesz, w końcu poszedłem jednak po te widły".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania. :)