czwartek, 1 sierpnia 2013

misja specjalna

Ech, fajnie by było znów latem myśleć o wycieczkach, mieć entuzjazm do odwiedzania pięknych a nieznanych zakątków w okolicy, robienia wina, pieczenia chleba i tak dalej, i tak dalej... Być tatą trzylatka niełatwo jest jednak, cała energia idzie w interakcję, wychowanie i unikanie, gdy już wytrzymać trudno.

Oglądaliśmy sobie dziś z przybyłą do nas z Krakowa Asią zdjęcia sprzed kilku lat. Ileż więcej było we mnie pasji, jaki kolorowy i różnorodny był świat. Nudziło nas już jednak to wszystko, coś było nie tak w tym życiu tylko dla siebie i pod siebie, w ciągłym poprawianiu sobie materii pod tyłkiem, żeby nie było absolutnie żadnej fałdki. Dlatego pojawił się Wojtuś. A teraz cóż - tęsknię czasem do tego, co było. Świat był większy i bogatszy. Czy to kiedykolwiek wróci? Gdy synio wyfrunie z domu, będę już innym człowiekiem.

Tymczasem sam wróciłem w pewnym sensie do zabaw dziecięcych. W pewnym sensie, bo to, czego dokonałem, zrobiłem na poważnie. Ale od dwudziestu chyba lat nie miałem takiej misji. Misji jak Boguś Linda. Albo jak Kmicic w Częstochowie.

Wziąłem albowiem dwa worki na śmieci, długi, ostry nóż oraz sznur. Tak zaopatrzony, wdziałem grube dżinsy, bluzę i gumowce, a na to kombinezon pszczelarski z kapeluszem i rękawicami. Latarki zapomniałem. Po specjalnie na tę okazję zrekonstruowanych schodkach, które przy okazji budowy kotłowni usunął dość brutalnie majster Franciszek, wszedłem ostrożnie na piętro chlewika. Wymacałem w kieszeni nóż, w drugiej sznur, by móc za chwilę błyskawicznie i na oślep ku nim sięgnąć. Osy cicho bzyczały. Powoli, lecz zdecydowanie nałożyłem na przyczepioną do eternitowego dachu złowrogą kulę worki. Wykonane z czegoś w rodzaju papieru gniazdo zadziwiająco łatwo dało się odkroić. Wpadło do worka, zaś bzyczenie owadów wzmogło się nagle. Drżącymi dłońmi próbowałem zacisnąć worek, lecz zbyt wcześnie sięgnąłem po sznur. Worek z osami upadł na deski. W pierwszej sekundzie pomyślałem o ucieczce. Osy mogły już wylecieć z gniazda. Powstrzymałem się jednak i to wymagało ode mnie znacznie więcej odwagi niż decyzja o samodzielnym usunięciu intruzów. Podniosłem worek i szybko okręciłem go sznurkiem. Nad moją dłonią kębiło się już jednak w folii kilka os, które lada chwila mogły się wydostać. Węzeł też był byle jaki. Wokół żadnych innych worków, niczego, w co mógłbym po prostu wrzucić cały bałagan. O transporcie tego wszystkiego autem do lasu nie mogło już być mowy, choć wciąż o tym myślałem. Pozostała jak najmniej bolesna eksterminacja. Najpierw jednak musiałem pozbyć się os, które prawie już wyleciały z worka. Zadeptałem je na podwórku. Razem z całą resztą wróciłem migiem do chlewika po starą zasłonę, której używałem jako szmaty. I po benzynę. Będąc już na zewnątrz, położyłem worek na starym miejscu pod ognisko, przykryłem szmatą i polałem wszystko benzyną. Gdy rzuciłem zapaloną zapałkę, płomień buchnął w ułamku sekundy. Było po wszystkim.

Rano zauważyłem kilka os krzątających się wokół pozostałości po odciętym gnieździe na dachu. Spryskałem okolice olejem napędowym. W ciągu kilku sekund wszystkie porzuciły pracę i rozproszyły się.

2 komentarze:

  1. W sklepie ogrodniczym można kupić coś, co nazywa się "Gaśnica przeciw osom i szerszeniom", lub podobnie. To taki sprej. Stajesz sobie w odległości 3-5 metrów od gniazda, kierujesz w jego stronę dyszę i psik. Uwaga - ma spory odrzut. Załatwia wszystko, co jest w gnieździe i co się do niego spróbuje dostać w ciągu kilku godzin.

    OdpowiedzUsuń
  2. My staramy się żyć w zgodzie z przyrodą - z osami i szerszeniami w miarę możliwości też. W zeszłym roku mieliśmy za oborą, przy malinach dwa gniazda szerszeni. Nie usuwałam ich. Zlikwidowałam je dopiero zimą. Nikt nie zginął, nikogo też nic nie użarło. Osy maja gniazdo nad tarasem. I są. I my jesteśmy. No, ale my nie mamy pszczół więc to co innego:-))) A co do przymkniętych horyzontów - to tylko te parę pierwszych lat. Potem już będzie lepiej:-))) Moja córa ( dziś 19-letnia ) często jeździła ze mną na reportaże, jeśli nie mogłam jej zabrać - zostawał a tatą. Jeśli musieliśmy jechać razem i nie był to wyjazd dla dziecka ( jak np. rejs jachcikiem do Szwecji, czy spływ kajakowy - zostawała z babcią. A jak już podrosła - pływaliśmy i jeździliśmy razem. I tak jako 6 latka pokonała Pętlę żuławską w canoe, zaliczyła Rybitwią mieliznę pod Puckiem, opłynęła Śniardwy i Mamry, no i zjeździła z nami bezdroża naszym Jeepikiem. Dziecko może być towarzyszem w PRZYGODZIE:-)))
    POZDRAWIAM SERDECZNIE
    ASIA

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam do komentowania. :)