poniedziałek, 20 maja 2013

słaba kosa vs dobra podkaszarka

Koszenie, koszenie... Nie będę pisał o koszeniu, bo nudno. Napiszę o kosie. Rok temu kupiliśmy jakąś chińską kosę spalinową za 300 zł.  Kończyłem koszenie nią nie wtedy, gdy miałem dość, a wtedy, gdy dość miała kosa. Silnik po prostu przestawał chodzić i tyle. Była w tym pewnie i moja wina, bo kilka razy wlałem niestarannie zrobioną mieszankę, zgubiłem też w trawie kilka śrubek. Muszę bardzo powściągać wrodzoną niedbałość w stosunku do przedmiotów, by nie pracować nad sprzętem na trawie. Tamte śrubki zniknęły bezpowrotnie w źdźbłach i kłączach o wysokości kilku centymetrów. Nie pomogło wyrywanie jej, przeczesywanie palcami, dokładne oględziny. Nie pomogła nawet aplikacja "wykrywacz metali" na telefon, którą bardziej już dla jaj niż z nadzieją na sukces zainstalowaliśmy z kolegą.

Ale do rzeczy: w tamtej kosie przekrzywiała się osłona, głowica z żyłka pękła i musiałem kupić nową, aż w końcu poszedł "dżojstik", którym sterowało się pracą silnika. I silnik też przestał odpalać. Teraz postanowiłem kupić kosę za ok. 700-800 zł. Najlepiej firmy NAC, bo kosiarka i piła tej firmy dobrze mi służyły (poza tym, że piłę zatarłem), a stihle, husqvarny i makity były za drogie. Niestety, w internecie znajdowałem tylko kosy spalinowe do 400 zł i od tysiąca z hakiem. W końcu żona - niezrównany szukacz - znalazła podkaszarkę stihla za 700 zł. Mało który sklep ją wysyłał, pewnie przez umowę z producentem, ale w końcu udało się zamówić. Stihl - wiadomo - firma z górnej półki. Ale podkaszarka to nie kosa. Choć od razu rzuciła mi się w oczy znacznie bardziej przemyślana i solidna budowa osłony dolnej i pokrywy silnika, a także przełączników i przycisków, przy moich niemal dwóch metrach wzrostu musiałem uważać, by nie skosić sobie butów. Ale cóż - przynajmniej to ja teraz decyduję, ile czasu koszę. Myślę, ze zakup się opłacał. Mam nadzieję, że ja czegoś nie pochrzanię. W przeciwieństwie do komputerów kosy, kosiarki i piły to dla mnie straszliwie skomplikowany sprzęt.

A wieczorem w kuchni...

Mniszek gotował się pięknie, aż pokrył się pianą. Zgodnie z zaleceniami odwiedzałem kuchnię co kilkanaście minut, by go zamieszać. Robiłem tak do momentu, aż łyżka zaczęła się przyklejać do talerzyka, na który ją odkładałem. I jeszcze trochę na wszelki wypadek. Jednak dodałem za dużo wody - trwało to wszystko chyba ze 3 godziny, jeśli nie więcej. Z pomocą chochli przelałem syrop do słoików, zamykając je mocno i stawiając do góry nogami. Jutro ponaklejam etykietki i wreszcie będę miał co rozdawać sąsiadom, którzy tak życzliwie dzielą się z nami swoimi wyrobami. A my, neowieśniaki jedne, nie mamy czym się odwdzięczyć. Tak szczerze mówiąc to chyba właśnie po to zrobiłem ten syrop. I oczywiście po to, by się chwalić etykietką!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania. :)