Tak to już z nami jest – wydaje nam się, że wiemy, co chcemy, że znamy siebie tak dobrze. Gdy jednak lepiej się przyjrzeć – tak wprost i z ogromną otwartością wobec siebie, z bezwarunkową akceptacją wobec tego, co odkryjemy – może się okazać, że z tysięcy spraw, którym dawaliśmy energię, większość jest zbędna i nikomu nie przynosi żadnego pożytku. Nawet jeśli wierzyliśmy, że dla innych właśnie coś robimy. Okazuje się, że wiele rzeczy robimy z rozpędu, „bo tak”. Że wiele przyzwyczajeń, z którymi walczymy, bo nie pasują do naszego obrazu samych siebie, jest nam potrzebnych – zupełnie trywialnie – byśmy mogli w spokoju być sobą. Że wiele spraw, o które zabiegamy, które z mozołem pchamy przed sobą jako dzieło naszego życia, już dawno stało się jałowym ciężarem. Że nie potrzebujemy setek znajomych, bo wystarczą nam najbliżsi i te 3–4 osoby, które możemy nazwać przyjaciółmi. I wreszcie – że gdy już się ze sobą w pewnym stopniu pogodzimy, nawet duma własna do niczego nam nie potrzebna, a to, co o nas myślą inni, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Chyba że istnieje jakiś konkretny cel dostosowania się, a my mamy w sobie trochę cyniczności i wyrachowania. A pewnie mamy. I to też warto zaakceptować. Nie musimy pasować do żadnego obrazka, nawet takiego, jaki sami sobie wymyśliliśmy. A jeśli mimo to chcemy, zawsze możemy obrazek zmienić lub namalować własny, jedyny taki na świecie, choćby miał wydawać się dziwaczny. Dziwaczność to skutek uboczny specyficznych dla danej kultury norm, stereotypów i myślenia na skróty – naprawdę nie ma się czym przejmować i nie warto niczego przed sobą udawać. Czasem dzięki takiemu podejściu możemy dać przestrzeń temu, co w nas najlepsze i najpiękniejsze.
Zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu to, o czym piszę, jest mało uniwersalne. Relacje międzyludzkie i różnego rodzaju uwikłania, jakie są udziałem większości z nas, potrafią być bardzo złożone. Ale jeśli mieszka się na odludziu, to może się po pewnym czasie okazać, że te uwikłania to tylko martwe brzemię, które zabraliśmy ze sobą z poprzedniego, miejsko-towarzyskiego życia. I że to też tylko przyzwyczajenie.
Podnoszę się lekki jak piórko, zrzuciwszy pokaźny bagaż złudzeń i skorupę mentalnych nawyków. Bez żadnych warsztatów rozwoju osobistego i tego typu rzeczy. Cisza to nie jest coś, co po prostu jest. Ona działa cały czas i bezustannie zmienia człowieka. Jak woda w leśnym strumieniu. Mija rok i okazuje się, że strumień ma jeszcze więcej miejsca wśród twardego, zdawałoby się, gruntu.
Tego właśnie życzę w nowym roku sobie i wszystkim, którzy cokolwiek z tego wpisu kumają. :)
Dobrego roku Ci życzę. Przeczytałam wpis dokładnie i podoba mi się takie widzenie rzeczywistości. Też mieszkam teraz na wsi lecz nadal nie uwolniłam się z trybów. Próbowałam, lecz się nie udało.
OdpowiedzUsuń"cisza zamiast hałasu"...
Pozdrawiam.
ps. Bardzo dobry tekst!
Dziękuję. Czasem tryby są potrzebne i muszą zostać. Ale warto czasem sprawdzać, czy coś się nie zmieniło. :) Pozdrowienia i dużo miłości w 2020 i dalej!
Usuń