niedziela, 17 listopada 2019

Gdy nikt nie ma czasu, a ja go mam...

Nie trać czasu z kimś, kto nie ma go, aby go spędzać z tobą. (Gabriel Garcia Marquez) 
Odkąd przeprowadziliśmy się na północ, zrobiło się dziwnie. Relacje z innymi rdzennymi lub przyjezdnymi mieszkańcami były od początku na dystans, a w niektórych przypadkach, choć na początku przebiegały nawet intensywnie i fajnie, w końcu okazywało się, że ludzie mają coraz mniej czasu, aż po kolejnym odwołanym spotkaniu lub "musimy się jakoś zobaczyć" mówiliśmy coś, co stało się już stałym tekstem: "My bardzo chętnie, jak będziecie mieli czas, to dajcie znać". I relacje zanikały, by budzić się tylko przy konkretnych potrzebach.

Zagoniony slołlajf

Można powiedzieć, że tutaj jest trochę jak na Zachodzie - ludzie raczej nie zaglądają sobie do garnków, niezbyt intensywnie plotkują w porównaniu z taką na przykład Małopolską. Ale ma to drugą stronę - nie są zbyt towarzyscy, bardziej cenią sobie własne sprawy niż spotkania.

Ja tymczasem przyzwyczaiłem się wcześniej do bywania w knajpach, grania razem w planszówki, łażenia do kogoś, przyjmowania kogoś u siebie. I stąd często na warmińskiej wsi dręczyło mnie osamotnienie. Radziłem sobie z nim jakoś, ustępowało zupełnie, gdy odwiedzali nas starzy znajomi i rodzina z Polski. Nadal nas odwiedzają, a czasem my ich. I w tych ostatnich sytuacjach przekonujemy się, że przez 10 ostatnich lat zmieniło się sporo również tam, na południu. Że to nie tylko kwestia północnego dystansu - ludzie po prostu nie mają czasu, bo zapieprzają i nie dbają przy tym o jakąkolwiek strategię, która umożliwiłaby im zwolnienie tempa. Tu zresztą, gdzie wieś spokojna i wesoła, gdzie citta slow jedno na drugim, jest tak samo. Właśnie ci najwięksi slołlajfowcy często mają najmniej czasu - są zaganiani po uszy i ledwo zipią, żeby ten slołlajf jak najskuteczniej, najwydajniej i najlepiej uprawiać i sprzedać. A prawdziwe wolne życie? Też jest, ale jest ciche i nietowarzyskie. Ludzie wolni i mający czas chyba robią to, do czego i ja dojrzewam - nie marnują czasu na zbędne relacje. Również na relacje ze mną, jeśli są one im potrzebne. Ludzie wolni nie są samotni nawet sami ze sobą.

Latem chciałem po raz kolejny otworzyć się, odświeżyć kilka starych znajomości, pospotykać się, wykorzystać wspólne zainteresowania czy podobne zamierzenia, by robić coś razem. Ilość odpowiedzi odmownych, odwołanych spotkań i zmian planów była równie wielka, jak moje zaangażowanie. W końcu z zadaniami uporaliśmy się sami, my też nikomu w niczym nie pomogliśmy, na wycieczki nadal jeździmy sami, i już nawet nie zauważamy, gdy przejeżdżamy nieopodal domów znajomych, choć jeszcze parę lat temu nie mogłem uwierzyć, że można być obok i się nie zobaczyć. Już wierzę. Każdy ma mnóstwo spraw, obowiązków i odpowiedzialności, więc nawet przy dobrych chęciach trudno, żeby coś mu nagle nie wypadło. A ja się czuję jak naczynie wypełnione zgniecionymi kartkami z wypisanymi na nich słowami "nie". I te kartki już wypadają i zaczynają walać się wokół. Więcej nie wejdzie. Nie mówiąc już o tym, że konkretnych inicjatyw towarzyskich wychodzących do mnie, a nie ode mnie prawie brak.

Po co nam znajomi?

Zastanawiałem się, czy naprawdę do szczęścia potrzebne jest coś takiego, jak znajomi, którzy na nic nigdy nie mają czasu. Żeby mieć iluzję, że nie jesteśmy samotni? A może to w ogóle jest tak, że ludzie, z którymi chcemy przebywać, wcale z nami przebywać nie chcą i vice versa - nam wcale nie spieszno do tych, którzy chcieliby mieć więcej kontaktu z nami? Nawet jeśli nie chcą - i nie chcemy - przyznać się do tego sami przed sobą, choćby z poczucia, że mogłoby to zdewaluować jakąś osobę czy jakoś nadszarpnąć nasz do niej dystansowy, ale przecież jednak szacunek i sympatię?

Rozmawiałem trochę o tej samotności i unikaniu ludzi ze znajomym, który stara się unikać zbiorowisk i nie znajduje przyjemności w różnego rodzaju towarzystwach. Mam nadzieję, że nie będzie miał nic przeciwko, że przytoczę tu fragment jego wypowiedzi z naszej korespondencji, bo we mnie rozpoczął on coś ważnego, czym się za chwilę podzielę. Napisał on zatem:
W jakimś tam stopniu ciągle jesteśmy i będziemy samotni, chociażby w wymiarze zrozumienia. Jesteśmy takimi izolowanymi światami, każdy w sobie musi wszystko rozstrzygać - tu samotności jest niejako aksjomatyczna. A jednak poprzez innych ludzi widzimy więcej. Musimy się komunikować, bo inaczej dryfujemy w sobie, nie mamy punktów odniesienia. A te są ważne, bo nie wzięliśmy się z tym swoim w sobie światkiem znikąd. Wzięliśmy się z innych ludzi, jesteśmy na czułkach ewolucji. W innych ludziach możemy się przejrzeć jak w lustrze.
To w sumie dało mi odpowiedź na zadawane sobie pytanie. I przypomniało mi o tej podstawowej samotności, o której kiedyś przecież nawet pisywałem piosenki. Dzięki tym słowom zatrzymałem się i zawróciłem. Przestałem zagłuszać samotność i uciekać od niej. Spojrzałem jej w twarz i pogodziłem się z nią. Kiedyś dobrze nam było razem, ale gdzieś po drodze się zgubiliśmy.

Co do drugiej części wypowiedzi - tej o konieczności komunikowania się: ilu ludzi tak naprawdę potrzebujemy, żeby się w nich przeglądać? 500? 100? 50? Ja bym chciał sprawdzić, czy wystarczy moja własna rodzina. Kochani ludzie, dla których czasem brakuje uwagi, myśli, gestu. Myślę, że wystarczy, skoro już zaczynam się godzić z tą przyrodzoną samotnością. Koniec z wyciąganiem innych na weekendowe wyprawy, kawy, obiady, przechadzki itd., koniec dzwonienia i pisania, a potem znowu odpowiadania na następne wiadomości, że jednak nie uda się, może kiedy indziej. Zamiast tego lepiej zaplanować jeszcze jeden przystanek na rodzinnej wycieczce lub dłużej cieszyć się obecnością najbliższych. I my będziemy mieli lepszy dzień, i innym nie będziemy przeszkadzać w ich jakże zajętych lub zmęczonych dniach.

Ubóstwo czasowe

Nie wybieramy sobie czasów, w jakich żyjemy. Polska należy do krajów, gdzie ludzie są zabiegani, wykończeni i wymęczeni, w dodatku uważa się to tutaj często (choć chyba coraz rzadziej) za cnotę i bohaterstwo. Jest to jakiś sposób psychicznego radzenia sobie z problemem, choć istnieją inne, na przykład taka organizacja czasu, by nie być wykończonym.

Wiadomo - są różne skrajne i wyjątkowe sytuacje życiowe lub momenty, jak chwilowy nawał spraw, chore dziecko, a bywa, że i konieczność przetrwania. Ale zjawisko ubóstwa czasowego czy czasobiedy nie występuje wyjątkowo, tylko powszechnie, i jest skrajne wyłącznie w swoim absurdzie. Nie wynika zazwyczaj z tragicznej sytuacji (choć i tak bywa, szczególnie gdy nikt wokół nie ma czasu pomóc), tylko z tego, że ludzie muszą mieć dużo, więcej i jeszcze więcej, ile tylko się zmieści. Gdy ktoś łapie 10 srok za ogon, zawsze mu któraś ucieknie. Ubóstwo czasowe rzadko stanowi skutek trudnych warunków życiowych. Przeważnie jest konsekwencją zwykłego braku umiaru.

Jeśli nawet sami zadbamy o to, by mieć czas zarówno na pracę, jak i dla innych, i tak nie ma go z kim spędzić. Pozostaje zatem też nie mieć czasu na spotkania towarzyskie. Lepiej przeorganizować go i przeznaczyć wolne od pracy wieczory na własne sprawy, pasje i odpoczynek. A energię i uważność zachować dla domowników. I dla tych paru przyjaciół, których najczęściej znamy od bardzo dawna i pozostają nimi, nawet gdy nie widzimy się latami. A gdy przyjdzie co do czego, zawsze jakoś znajdą dla nas czas, tak jak i my dla nich.

Na koniec dwie piosenki - jedna po angielsku, druga po polsku. Obie bardzo na temat.


6 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawe przemyślenia. Dziękuję. Czekam na następne wpisy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawda. Naprawdę trudno robi się, gdy nie mamy własnej rodziny.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czasem nawet rodzina nie ma czasu....

    OdpowiedzUsuń
  4. Nam starszym wiekiem pozostają chociaż wspomnienia wspólnych spotkań, celebrowania wydarzeń wokół nas. Nie mieliśmy komórek ale częściej spotykaliśmy się.

    OdpowiedzUsuń
  5. Niestety to bardzo częste zjawisko. Internet zastępuje normalne kontakty.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak wygląda niestety życie w xxI wieku :( Przykre jakich czasów doczekaliśmy .pOZDRAWIAM

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam do komentowania. :)