sobota, 28 czerwca 2014

Łąka kwietna niecały rok po zasianiu

Nie zdążyłem napisać przed wyjazdem, jak pięknie zakwitła nam łąka, pod którą grunt zaczęliśmy przygotowywać w maju zeszłego roku. Już wróciłem, ale nadal pisać nie będę niczego prócz jednego zdania: projekt udany, kosić nie trzeba (do jesieni), jest cudnie! Zaczyna się pod samym oknem, a kończy het, przy kapliczce. Oto zdjęcia:



wtorek, 17 czerwca 2014

Na własnych błędach

Przeszkadzałem pszczołom w czwartek (miodobranie) i dzisiaj (porządki). W czwartek dostałem dwa żądła, dzisiaj cztery albo pięć. Należało mi się.

Gdy zajrzałem do ula, by znaleźć plastry z miodem i zabrać je do pożyczonej od życzliwego sąsiada miodarki, zastałem tam burdel straszliwy. Połowa plastrów była dwa razy grubsza niż powinna, pszczoły zrobiły jeden dodatkowy do połowy wysokości. Pszczół było zatrzęsienie, rodzina odnowiła się z nawiązką. Na ramkach znalazłem mnóstwo czerwiu, miodem wypełniły połowę jednej ramki i po ok. 20% trzech innych. Zabrałem do kręcenia dwie, bo na pozostałych było dużo maleńkich pszczółek (część się właśnie wygryzała).

Wszystko przez błędy, które popełniłem. Wymieniam ku przestrodze te, o których już wiem, bo sam do tego doszedłem:
  1. Powinienem był dokładnie pozatykać belkami uliczki, a jeśli - tak jak chciałem - urządzić pszczołom sufit z powałki, zatroszczyć się o porządną, a nie o nierozciągnięty kawał płótna.
  2. Nie powinienem był przegapić momentu, gdy wygryzł się pierwszy czerw, żeby zabrać ramki, w których dojrzewał. Byłoby teraz mniej pszczół (aż dziw, ze się jeszcze nie roją!), a więcej miodu.
  3. Powinienem był pierwsze miodobranie urządzić, gdy skończyły się pierwsze pożytki, czyli w naszym przypadku rzepak. Żółć z pól znika, znaczy że trzeba szykować się do akcji.
Zabierając ramki, popełniłem kolejne błędy - rozjuszyłem pszczoły, strząsając je wprost do ula. Brak belek między ramkami nie pomógł - zaalarmowałem wszystkie, nie tylko te z ramki. Skutkiem tego musiałem zamknąć ul i uciekać. Z dwóch słabo wypełnionych miodem ramek ukręciłem ledwie dwa słoiczki. Jedną ramkę oddałem (teraz wiem, że powinienem był poczekać do wieczora), drugą zostawiłem.

Noc była bardzo zimna, i nieliczny czerw na zostawionej poza ulem ramce chyba zmarzł. Rano usunąłem komórki z larwami z ciężkim sercem i myślą, że zupełnie się do tego nie nadaję. Ze względów pogodowych i czasowych wróciłem do ula dopiero dzisiaj. W międzyczasie dokształciłem się teoretycznie i wiedziałem już, co na początek mogę zrobić. 

Przygotowałem trochę belek i zacząłem ściskać gniazdo, usuwając wprzódy nadmiar wosku z wierzchu. Nie podobało się to mieszkankom, oj, nie podobało. Ale póki co, działał dym z podkurzacza. Z zatkanymi uliczkami - czasem jedną belką, czasem dwoma przy najgrubszych plastrach - miałem spokój - te pszczoły będą mnie już miały w głębokim poważaniu - tak przynajmniej myślałem. 

W pewnym momencie podkurzacz przestał wystarczać. Gdy w środek gniazda wsuwałem ramkę z nową, niezabudowaną węzą (żeby dać pszczółkom więcej powietrza i żeby zająć je na jakiś czas, by nie myślały o zabieraniu manatków i wyrajaniu się), całkiem spora gromadka uniosła się z gniewnym brzęczeniem i zaczęła ciskać się wokół mnie, by mnie przegonić. W tym momencie podkurzacz wygasł. Nie wiem, czy bardziej z poczucia, że już prawie koniec zabiegów, czy z poczucia winy i podświadomej chęci ukarania się za te wszystkie zaniedbania, nie wróciłem do chlewika, by rozpalić próchno na nowo, tylko zostałem. I trafiłem na wspomniany wcześniej dziki plaster. 

Nie odważyłem się wyciągnąć go gołą ręką - użyłem dłuta i belki. Czerw trutowy i robotniczy. Zakopałem plaster, również z ciężkim sercem, choć akurat z nadmiarem czerwiu trutowego tak się robi - zbyt duża liczba trutni nie sprzyja rodzinie.

Wróciłem do ula i wtedy zaczęły atakować. Szybko dokończyłem zakrywanie uliczek ramkami, ale w powietrzu unosiła się już chmara wściekłych kobiet. W ciągu kilku sekund dostałem kilka żądeł w środkowy palec prawej ręki, zamknąłem ul daszkiem i uciekłem. Goniły mnie aż na podwórko. 

Doświadczony w pszczelarstwie tata sąsiadki obiecał zajrzeć do ula wkrótce. Pewnie dowiem się o jeszcze kilku błędach. Roboty nie koniec - trzeba w odpowiednim momencie i w odpowiedni sposób przyciąć plastry w ramkach, żeby mogła oddzielać je tylko jedna belka. 

Gdy już się uda, popytam chyba, kto by chciał przygarnąć mój ul. Szkoda pszczół. Nie muszę mieć predyspozycji do wszystkiego, a do pszczelarstwa najwyraźniej nie mam.

I niech mnie nikt dziś ani jutro nie wkurza. Gdy pokażę z bliska "fucka", odrzuci człowieka na 100 metrów.

czwartek, 12 czerwca 2014

Dzikie serce


Przedwczoraj mój dobry znajomy, poeta, prozaik, animator kultury, człowiek o niespożytej energii, jeden z tych, którzy zainspirowali mnie do osiedlenia się na wygwizdowie, uderzył swoim samochodem w drzewo i zginął. Nie mogę się odnaleźć w tej wiadomości podawanej ze ściany na ścianę na Facebooku. Nie mogę się odnaleźć we wpisach przyjaciół i znajomych zamieszczanych na jego profilu. Nie mogę się odnaleźć w kwadratowych nawiasach i gwiazdkach, to jest i tak nierealne, a efemeryczność internetu odrealnia to jeszcze bardziej.

Krzysztof zostawił w swoim pięknym, starym domu w lubuskiej wiosce samotną małżonkę, tony ksiąg i zapisków własnych, mnóstwo pięknych planów, które od kilku lat realizował całym sobą i dopiero co wybudowany ośrodek biesiadno-kulturalny. I przede wszystkim pamięć o sobie. Pamięć, w której jest dużo miłości. I co? I nie ma go. Po prostu. Ot tak. Trzeba z tym żyć.

Nieznośna bywa świadomość, że wszystkie wielkie plany, ambicje, marzenia, działania, cały wielki kosmos istnienia wisi na wąskim jak granica asfaltu i pobocza włosku. Że tak to się właśnie odbywa i że od tego nie ma ucieczki. Zastanawiam się czasem, gdzie jest to prawdziwe życie, od którego uciekam w wirtualny świat sztuki, rozrywki i mediów. Można się spierać o to, czy jest ono wszędzie, czy w nas, czy trzeba je odnaleźć, czy nie trzeba. Ale jedno jest pewne - życie to może skończyć się w każdej chwili razem z każdą fikcją i ucieczką bez względu na to, czy z niego korzystamy, czy o nie dbamy, czy je zaniedbujemy. Zostanie po nim to, co zrobiliśmy dla innych. A poza tym tylko kilka wpisów na Fejsie i zrozpaczeni bliscy.

Był niespokojnym duchem. Poruszał, inspirował, pokazywał, nieraz wywarzał drzwi, gdy było trzeba. Żył i działał szybko i zdecydowanie. Aż do końca, który nadszedł zbyt szybko. Tacy jak on zawsze umierają młodo.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Uciekły...

No i "lodówka" znów stoi pusta. Wczoraj musiały zmyć się gdzieś indziej. Muszę poczytać więcej o przygotowywaniu ula pod nowy rój. I może jednak wpuszczać pszczoły tradycyjnie - niech same wchodzą za matką.

Tymczasem pogoda i okoliczności nie pozwalają na miodobranie. W piątek w dzień padało, później zaś - i przez cały weekend - musiałem pracować i pilnować chłopczyka, bo żonka pojechała w długą do samiuśkiego Krakowa. Była impreza w przedszkolu, a następnego dnia urodzinki kolegi. Dzisiaj pada. Ale może jeszcze się przejaśni. Jeśli tak, jutro napiszę o tym, jak się miodobrało i ile słodkości wykradłem z jedynego mojego ula.

Ooo, słońce wychodzi. Jeszcze trochę popracuję i chyba idę pożyczyć miodarkę.

czwartek, 5 czerwca 2014

Z synem w oknie

A oto i wspomniana w poprzednim wpisie lodówka:
Mieszkanki owego lokum uwijały się dzisiaj od rana z zapałem, więc na razie nie dokarmiam, przynajmniej póki pogoda sprzyja. Po południu trochę padało - w deszczu tutejszy krajobraz odrealnia się i oczyszcza umysł. Deszcz wypłukuje sztuczne problemy, zmienia wolę działania w lustro, w którym odbijają się wpatrzone w szybę oczy dziecka, które nigdzie patrzeć nie muszą, które śledzą jedynie rzeczywistość. Tu i teraz. 

Gdy tak siedzę z synkiem przy stole, chciałbym umieć jeszcze bardziej z nim być. Umysłem - wejść w dziecięce postrzeganie, skurczyć swoją świadomość w mały, twardy i precyzyjny kamyczek. Przestać ogarniać, zacząć być. Jemu to łatwo. On nie wie o tym wszystkim, co wokół niego. Nie ma spraw, planów, świadomych dążeń i motywacji. Gdy patrzy w okno, nie widzi konieczności skoszenia trawy, braku konieczności podlania sadzonek, czystości samochodu, wspomnień, piękna, brzydoty, nostalgii, natchnienia. Widzi na przykład kroplę, która toczy się po szkle i łączy z innymi. I jest nią. I nawet z tego nie zdaje sobie sprawy. 

Wieczorem pojawiła się mgła. Woń deszczu, wieczorna cisza na wsi, łąka i nasz rosnący sobie po cichu zagajniczek - po raz kolejny w tym tygodniu pomyślałem sobie, że nawet gdy nie ma czasu wyjść na dwór na dłużej, jedna chwila wystarczy, żeby cieszyć się z mieszkania tutaj.

Zdjęcia z telefonu. Aparat ciągle u Wandy. Po wczorajszym dniu miałem sporo zaległości do nadrobienia. A tutaj rzadko udaje się wpaść do kogoś na minutę, tylko po coś. No dobrze, niektórych czasem dopada przywleczona z wielkiego świata zaraza pośpiechu, ale ja się trzymam, przynajmniej wtedy, gdy nie odwiedzam tego świata wirtualnie przez okno komputera.

wtorek, 3 czerwca 2014

nowe sąsiadki przy ulu Wolności

Dziecinka chora i szaleje po domu, próbujemy pracować. Gdy jednak siadłem do komputera, na skrzynce pocztowej znalazłem ostateczne miksy nagrań na płytę. Gdy już je przesłuchałem, przyjechał majster Franciszek, by naprawić cieknącą grzałkę przy bojlerze w piwnicy. Zmiana grzałki zajęła mi ongiś pół dnia, a jeszcze dwóch chłopa musiało mi pomóc. Mistrz uwinął się w pół godziny i nie chciał nawet pieniędzy, bo to po drodze, a jeszcze łazienkę będzie nam robił, to mu zapłacić zdążymy. Na dodatek - co dla mnie kiedyś było normalne, ale dziś jest rzadkością - pamiętał, żeby do nas wpaść tego dnia z pomocą, choć rozmawialiśmy jeszcze przed weekendem, a potem w ferworze pracy zapomniałem mu przypomnieć. Ginący gatunek człowieka, który potrafi powiedzieć "nie", ale na którym można polegać jak na Zawiszy (też już przestarzałe powiedzenie), gdy już powie "tak". Powiem Wam jednak, że ostatnio coraz więcej takich wokół mnie. Niezgoda na bylejakość w relacjach sprawiła, że choć towarzystwo się przerzedziło, większość tych, co zostali i tych, którzy się pojawiają, darzę nie tylko sympatią, ale i szacunkiem, a czasem nawet podziwem.

Po wizycie majstra Franciszka już miałem otworzyć pliki z robotą, a tu zjawia się sąsiad pszczelarz i mówi, że u innego sąsiada wisi na drzewie rój, a on nie ma go gdzie umieścić. Ja do swojego nieużywanego ula zgubiłem gdzieś tylną klapkę (bo takie to koromysło klapkowe właśnie mi się trafiło), poza tym mam za mało ramek, ale przypomniałem sobie, że nowy znajomy z wioski nieopodal zaoferował się oddać mi swoje stare ule. Zadzwoniłem, czy to aktualne - a i owszem. Wsiadłem zatem w auto i tyle mnie komputer widział. Gdy byłem u znajomego ostatni raz, widać było siedlisko z szosy, ale pejzaż zarósł i już tylko stodoła cegliła się wśród pagórów. A stodoła jak to stodoła, niejedna taka w okolicach. Pobłądziłem przez to na pustkowiach, ale trafiłem w końcu do właściwego domostwa.

Nie wiem, ile czasu zleciało na ściąganiu od wieków nieruszanych korpusów, dennic, dachów, ramek i belek, odkurzaniu ich i sprawdzaniu. Ule wielkopolskie Ostrowskiej to były. Nigdy ich do tej pory nie rozumiałem. Ramki małe, korpusy również - może to specjalnie dla wątlejszych? A jednak jest w tym metoda. Dzięki temu, że ramki Ostrowskiej są mniejsze, można ustawiać jeden na drugim aż cztery korpusy! Pomiędzy nimi można wstawić jeszcze kratkę, przez którą robotnice przejdą, ale matka już nie. W ten sposób otrzymujemy osobne części ula: sypialnię i żłobek na dole, spiżarnię na górze. Jako że przy miodobraniu interesuje nas głównie ta ostatnia, nie musimy dzięki takiemu rozwiązaniu rozwalać pszczołom całej chałupy. Pamiętam do dziś, jak ze ściśniętym sercem patrzyłem na rozbijający się o ściany miodarki biały, bezbronny czerw z ramek pszczelarza Muchowskiego. Przy nowym ulu, który wygląda trochę jak lodówka Predom z lat 70., wystarczy - obrazowo i skrótowo to ujmując - chwycić spiżarnię, przełożyć dach niżej i w nogi!

Mój nowy-stary ul
Czekał mnie jeszcze zakup węzy w sklepie przeniesionym z ciasnego, nieciekawego budynku do starego młyna. Wysoki sufit, drewniane podłogi i futryny - najbardziej ogrodniczy z ogrodniczych sklepów. Miałem wrażenie, jakby cofnął się tam czas, i nawet nowoczesne opakowania towarów nie przekonały mnie, że to miejski sklep z XXI wieku. Węzę wtopiłem w domu w otrzymane od znajomego ramki i szło mi to znacznie szybciej niż rok temu. Cóż, nawet w grach komputerowych niewiele doświadczenia trzeba, by z poziomu 1. przejść na poziom 2., dwa razy w końcu wyższy. Co innego awans z 30. na 31. Dlatego tak fajnie i ciekawie jest poznawać nowe rzeczy, a tak trudno rozwijać umiejętności nabyte dawno temu.

Poza porządnym oczyszczeniem ula okadziłem go siarką, stawiając na dnie miskę z podpalonymi żółtymi kuleczkami. Mówię wam, nie podchodźcie nigdy tam, gdzie dymi siarka. Miałem duszności przez 15 minut. Za radą znajomego zalałem też woskiem kąty korpusów i wewnętrzne krawędzie dennicy. Powinno się to robić pewnie przy pomocy naczynia, w którym stopiło się wosk, ale ja po prostu podpalałem długą zapałką zlepione w sopel ścinki pozostałe po dopasowywaniu węzy, pozwalając, by kapiący wosk spływał wzdłuż odpowiednich krawędzi. Sparzyłem sobie przy tym palec tylko raz, prawie podpaliłem bluzę i o mało nie rozdarłem spodni ostrym kantem korpusu, ale ja zawsze przedkładałem kreatywność i spontaniczność nad zdrowym rozsądkiem. Rozwiązania mądre i wypróbowane nie tylko są nudne, ale i nierozwojowe.

Poszedłem po sąsiada. Myślałem, że zainstalujemy rój w ulu metodą klasyczną, strząsając pszczoły na ustawioną pochyło przy wylotku długą deskę (lub np. stare, spróchniałe drzwi), by za umieszczoną wcześniej wewnątrz matką powoli i dostojnie weszły do środka. Bo na ściance rojnicy znalazłem nawet matkę - pierwszy raz w życiu. W moim starym ulu Wolności nigdy jej jeszcze nie widziałem. Ale sąsiad, podobnie jak pszczelarz Muchowski, wolał bardziej bezpośrednie podejście, a ja nie wiedziałem i tak, jak matkę złapać i skłonić do zajęcia miejsca w nowym domu. Zdjąłem więc pieczołowicie przyszykowaną wcześniej spiżarnię z sypialnio-żłobka, usunąłem belki spomiędzy ramek i zrobiłem miejsce, by można było owady po prostu do ula strząsnąć. Były bardzo łagodne, jakby zagubione i zmęczone. Zapadał zmierzch, a w rojnicy przebywały już ponoć trzy dni. Ja też już byłem zmęczony, a jednocześnie zaaferowany na tyle, by nie wpaść na pomysł pożyczenia od sąsiadek jednej ramki z miodem, by nowe pszczoły miały co jeść. Jutro muszę to koniecznie naprawić, dzisiaj dam im na noc chociaż gotowego miodu. Sporo pracy czeka te pszczółki. Mnie też - kolejny weekend z głowy...

Pora kończyć dzisiejszy nadzwyczaj długi wpis i nadzwyczaj długi dzień. Dobrej nocy.

A prawdziwe zdjęcie ula będzie jutro.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Dzień Dziecka na wygwizdowie

Bawiliśmy się Lego Technics, czy tam Constructor, ale
zostawiłem u Wandy aparat, a na dysku mam zdjęcia
tylko Duplo Wojtusia. :)
A już się zapowiadało, że z Dnia Dziecka w naszej wiosce nic nie wyjdzie. Wanda, która wszystko zorganizowała sama, pojawiła się w świetlicy o czasie, jednak gdy nikt nie przychodził, wywiesiła kartkę, że impreza przeniesiona jest do jej domu i poszła. Pojawiliśmy się z synkiem pierwsi i wyglądało na to, że również ostatni, jednak po pewnym czasie zjawiło się jeszcze dwóch chłopaków z mamą jednego z nich.

Ze względu na niską frekwencję nie było konkursów i występów z wierszykami i piosenkami, były za to klocki Lego, które w ogromnej ilości spłynęły do Wandy od darczyńców. W życiu nie widziałem takiej ich ilości naraz. Nie minęło 10 minut od wywalenia całej zawartości wielkiego klockowego pudła na podłogę, a wszyscy zebrani - dorośli i dzieci - poczęli układać konstrukcje i bawić się. Coś niesamowitego! To był dopiero wszechogarniający Dzień Dziecka! Zapomnieliśmy szybko, że mieliśmy jechać jeszcze na festyn do miasteczka. 

Wanda to dobry duch naszej wsi, choć mało kto to docenia. Ma taki cel i misję, żeby życie tutejszych dzieciaków było lepsze, a przynajmniej fajniejsze. I jeśli tylko rodzice na to pozwalają, udaje jej się to znakomicie.