poniedziałek, 19 maja 2014

Wiejski zen

Słońce w koronach lip, młoda trawa wyprężona na baczność po wczorajszych deszczach, gęsia skórka na rękach przy muzyce Eaglesów, kręty, wąski asfalt, cichy szum silnika i poranne rozmowy z synkiem - kolejny tydzień rozpoczął się najpiękniej, jak mógł. Kilka życzliwych słów i uśmiechów koło przedszkola, powrót, kawa, 15 minut medytacji i do roboty.

Dopiero podczas zazen zauważyłem, ile zwierząt obudziło się w naszym otoczeniu. Poza delikatnym jeszcze jak poranna mgła aromatem gnojówki przez otwarte okno dobiegał nas rechot żab, świergot jaskółek, pianie koguta, bzyczenie much, pszczół, os i bąków. Natłok myśli, wspomnień sprzed godziny, sprzed nocy, sprzed lat utrudniał koncentrację.

Synek ma to po mnie i po swoim dziadku. Jakby to znajomy buddysta powiedział, jest bardzo "głowowy". Próbowałem nauczyć go medytacji, wyznaczając 3 minuty jako absolutne maksimum. Wytrzymał 10 sekund "słuchania oddechu", po czym szepnął: "ale mnie się jus znudziło". Nic dziwnego - jego intelekt rozwija się w niesamowitym tempie, kluczy, plącze się, szaleje. Nie ma słów, które do niego kierujemy, a z których nie uczyniłby tematu do dyskusji, zaczynając od swojego "ale". U mnie pod kopułą wciąż wre i często całe 15 minut zazen poświęcam na zejście świadomością w dół. Po kilku latach (z długą przerwą) jestem na wcześniejszym etapie niż wielu początkujących. Ale nic to - medytacja to nie osiąganie celów tylko proces. Niech trwa.

A tymczasem dokoła maj. Podwórko załaweczkowane i ostolikowane - można obiadować na świeżym powietrzu. Cztery miesiące najpiękniejszej pogody. Krótko, ale cóż - trzeba brać, co dają!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania. :)