wtorek, 20 maja 2014

Placki typu Neowieśniak

Chociaż pan Łukasz z Kotomierza pisze, że z okazji rocznicy bloga pasowałoby podsumowanie, podsumowania nie będzie. Nie lubię podsumowań, poza tym nie to pasuje, co pasuje, ale co pasuje komu. Podsumuję tylko ankietę, która wisi cały czas na pasku bocznym bloga. Wynika z niej, że większość z Was lubi placki. I bardzo dobrze, ja też placki lubię, a nawet umiem robić różne ich odmiany. Koniec podsumowania. Podaję przepis:

Gdy w lodówce straszna bida,
Przepis na placki się przyda!
PLACKI TYPU NEOWIEŚNIAK

Składniki:
  • mąka pszenna, żytnia lub kukurydziana,
  • drobno pokrojone jabłka, cebula lub nic (niczego można nie kroić),
  • mleko lub - gdy nie ma mleka - woda,
  • jeśli wybieramy jabłka lub nic - drożdże lub w najgorszym razie soda oczyszczona, ewentualnie proszek do pieczenia (pół łyżeczki na mały garnek),
  • ewentualnie jajco,
  • ewentualnie trochę cukru, soli lub jednego i drugiego (do cebuli cukru nie polecam), 
  • olej/oliwa. Najlepiej olej rzepakowy (podobno).
Z takich składników otrzymamy placki na każdą okazję - nawet gdy prawie nic nie mamy w kuchni, a do sklepów daleko lub są pozamykane, możemy sporządzić placki z cebulą przy użyciu owej cebuli, wody i mąki. Są naprawdę dobre, szczególnie gdy burczy w brzuchu. Drożdżowe racuchy z jabłkami to już natomiast high-end.

No to do roboty:
  1. Jeśli decydujemy się (mamy na stanie, chce nam się w nich babrać, a potem czekać pół godziny aż urosną) na drożdże, wkruszamy połowę paczki (ok. 3x3x2 cm) do szklanki i zalewamy ciepłym mlekiem przynajmniej do połowy naczynia. Po kilku minutach mieszamy, by otrzymać jednolitą substancję koloru "kawy z przyjaciółką" możemy przejść do punktu 2.
  2. Mieszamy mąkę z mlekiem lub wodą oraz ewentualnym jajkiem i drożdżami/sodą/proszkiem ewentualnym tak, żeby otrzymać substancję o gęstości większej niż tłusta śmietana, ale nieco mniejszej niż zaprawa cementowa.
  3. Wrzucamy do substancji owej, ciastem dalej zwaną, jabłka, cebulę lub nic.
  4. Jeśli użyliśmy drożdży, to teraz sobie poczekamy obiecane pół godziny. Na dodatek trzeba garnek przykryć czystą ścierką i odstawić w ciepłe miejsce: koło kaloryfera, na mocne słońce lub - jeśli nie szkoda nam prądu - do piekarnika nastawionego na 30-40 stopni. Placki z drożdżami będą za to nieco smaczniejsze niż z sodą czy proszkiem.
  5. Jeśli przedobrzyliśmy z czasem oczekiwania, należy wyrzucić ścierkę, którą przykryliśmy garnek, lub porządnie ją uprać, najpierw ręcznie, potem w pralce. Najlepiej oddać żonie, ona już będzie wiedzieć. 
  6. Rozgrzać patelnię z olejem/oliwą. Warstwa tłuszczu powinna pokrywać całą powierzchnię patelni jak nieśmiała woda gruntowa klepisko przyjaznej, wsiąkliwej piwnicy. 
  7. Bierzemy łyżkę stołową i szczodrze nakładamy ciasto na patelnię w plackach, jeden koło drugiego.
  8. Gdy się zarumienią, przekładamy je na drugą stronę.
  9. Jeśli chcemy pozbyć się tłuszczu z gotowych placków i mamy duży zlew, możemy na jego dnie rozłożyć ręczniki papierowe, placki z patelni kłaść na te ręczniki i przykrywać kolejnymi, na których znajdą się kolejne placki. Tłuszcz wsiąknie w ręczniki i placki staną się ekodietetyczne (chyba że grzaliśmy ciasto w piekarniku, wtedy będą tylko dietetyczne).
  10. Pozbywamy się ręczników, placki układamy na tależu i stawiamy na stole. Koniecznie z Ikei! :D :D :D
A teraz z okazji tego, że skończyły się narzekania na zimno, a zaczęły się narzekania na upał, idę na hamak opalać koszulkę. Do widzenia.

poniedziałek, 19 maja 2014

Wiejski zen

Słońce w koronach lip, młoda trawa wyprężona na baczność po wczorajszych deszczach, gęsia skórka na rękach przy muzyce Eaglesów, kręty, wąski asfalt, cichy szum silnika i poranne rozmowy z synkiem - kolejny tydzień rozpoczął się najpiękniej, jak mógł. Kilka życzliwych słów i uśmiechów koło przedszkola, powrót, kawa, 15 minut medytacji i do roboty.

Dopiero podczas zazen zauważyłem, ile zwierząt obudziło się w naszym otoczeniu. Poza delikatnym jeszcze jak poranna mgła aromatem gnojówki przez otwarte okno dobiegał nas rechot żab, świergot jaskółek, pianie koguta, bzyczenie much, pszczół, os i bąków. Natłok myśli, wspomnień sprzed godziny, sprzed nocy, sprzed lat utrudniał koncentrację.

Synek ma to po mnie i po swoim dziadku. Jakby to znajomy buddysta powiedział, jest bardzo "głowowy". Próbowałem nauczyć go medytacji, wyznaczając 3 minuty jako absolutne maksimum. Wytrzymał 10 sekund "słuchania oddechu", po czym szepnął: "ale mnie się jus znudziło". Nic dziwnego - jego intelekt rozwija się w niesamowitym tempie, kluczy, plącze się, szaleje. Nie ma słów, które do niego kierujemy, a z których nie uczyniłby tematu do dyskusji, zaczynając od swojego "ale". U mnie pod kopułą wciąż wre i często całe 15 minut zazen poświęcam na zejście świadomością w dół. Po kilku latach (z długą przerwą) jestem na wcześniejszym etapie niż wielu początkujących. Ale nic to - medytacja to nie osiąganie celów tylko proces. Niech trwa.

A tymczasem dokoła maj. Podwórko załaweczkowane i ostolikowane - można obiadować na świeżym powietrzu. Cztery miesiące najpiękniejszej pogody. Krótko, ale cóż - trzeba brać, co dają!

piątek, 16 maja 2014

Rocznicowo, międzyludzko

Minął rok od założenia bloga. Popatrzyłem na stare wpisy. Więcej we mnie entuzjazmu do wiejskich aktywności było wówczas niż dzisiaj, szczególnie do pszczelarstwa. I więcej ludzi, z którymi próbowałem robić różne rzeczy - w tym hodować pszczoły - a którzy ubarwiali również i moje pisanie. Niestety, również w wyniku mojego rozczarowania tymi ludźmi entuzjazm do pszczelarstwa się zmniejszył. Lubię coś robić, jeśli mogę to robić z kimś, a o solidnych partnerów trudno. Wymagam dużo od siebie i dużo od innych, niektórych to odstrasza i zniechęca. Mnie zniechęca, i to bardzo, przede wszystkim brak komunikacji.

W ogóle w przeciągu ostatnich 12 miesięcy przeżyłem kryzys, jeśli chodzi o ludzi, zaufanie do nich i do sensu przedsiębrania z nimi czegokolwiek. Zająłem się rzeczami, które mogę robić sam, a te, których nie mogę, staram się luźniej traktować. I nie spodziewać się zbyt wiele. Wiem jedno - ja nie zawiodę ludzi, z którymi działam. Choć znacznie rzadziej jakiekolwiek działanie ludziom będę proponował i zgadzał się na propozycje. I rzecz równie ważna - nie zawiodę tych pszczółek, które już mam.

czwartek, 15 maja 2014

Tymczasem w miasteczku ciężko niektórym biznes idzie...

Jako że wpis dotyczy miejsc estetycznie niepięknych,
zamieszczam zdjęcie drogi do naszej wioski, którą
- w przeciwnym kierunku - do owych miejsc się zwykle udaję.
W niedalekim miasteczku są dwa dosyć wyspecjalizowane sklepy, w których czasem się zaopatruję. Jeden z nich jest dobrze zaopatrzony, duży, wciąż się rozrasta i poszerza asortyment. W drugim brakuje czasem nawet - wydawałoby się - oczywistych dóbr, wygląda dość ubogo, jest na zapleczu innego sklepu i od lat nic się w nim nie zmieniło.

Tak się składa, że w przeciągu roku w obu sklepach miałem podobną sytuację - zaskoczył mnie brak towaru, który chciałem nabyć. Różniła się natomiast diametralnie odpowiedź na moje pytanie: "A czy można się w najbliższym czasie spodziewać, że będzie?"

Pan właściciel sklepu 1, smutno garbiąc się na krześle przed kontuarem i patrząc w komputer: "Hmm... To trzeba by było zamawiać..."

Pan właściciel sklepu 2, dumnie wyprostowany, i zadowolony z siebie, patrząc mi w oczy: "Bardzo chętnie zamówię to dla pana, jeśli tylko pan zechce. Oczywiście może pan liczyć na rabat w ramach przeprosin. To jak, zamawiamy?"

Chyba nie muszę zdradzać, do którego z właścicieli który sklep należy. I który towar kupiłem na Allegro po powrocie do domu, a który zamówiłem w sklepie, choć w sumie szybciej bym się doczekał przesyłki od sprzedawcy internetowego.

wtorek, 13 maja 2014

Z życia osadników

"Osadnicy z Catanu"
(źródło: pl.wikipedia.org)
Nowe roślinki rosną. Tylko jałowiec coś nie chce się przyjąć - igiełki żółkną. Może w zbyt głębokich dołkach został posadzony - trzeba było właśnie górki usypać? Wymaga przecież dużego oświetlenia. Nic to - i tak muszę skosić trawę i zielsko wokół roślinek, bo już trudno je znaleźć wśród wybujałych mleczy. Gdybym miał korę, obłożyłbym je. Niestety, nieświadom przydatności substancji owej w ogrodnictwie, zużyłem jej wszystkie zasoby powstałe po przygotowywaniu pni na ławki i piaskownicę. Stanowiły świetną rozpałkę.

Weekend minął nam dość leniwie. Jedyna wyprawa, na jaką się skusiliśmy, zawiodła nas do Studzianki, gdzie mieszkają Natalia i Sebastian. Znów 7 godzin minęło jak z bicza trzasł - są na tyle do nas podobni i na tyle różni, że rozmawia nam się świetnie. Wzięliśmy ze sobą "Osadników z Catanu" - najlepszą grę planszową świata, ale oczywiście nie otworzyliśmy jej nawet - kto gra w gry planszowe, gdy tyle spraw do omówienia i tyle historii do opowiedzenia? Leży u nas jeszcze inna planszówka, którą zostawił goszczący u nas ostatnio dawny towarzysz mojej żonki ze studiów. Też jej nikt nie otworzył. Grać podczas takiego spotkania po latach? Zaiste, nie wystarcza wspólne zainteresowanie planszówkami, by planszówką się zająć. Za dwa tysiące lat historycy obcej cywilizacji, która na tych ziemiach się osiedli po nas, w opisach obyczajowości dawnych plemion żyjących tu ok. XX w. wspomni, że gra planszowa była artefaktem używanym podczas wizyt towarzyskich. Miał on postać tekturowego, kolorowego pudełka, który goście pokazywali, a gospodarze oglądali. Stawiało się go na stole, a po wizycie zabierało się ze sobą z powrotem. Przyniesienie do czyjegoś domu gry planszowej
stanowiło wyraz sympatii i radości ze wspólnie spędzanego czasu.

I jeszcze jeden news konstrukcyjny: mój drewniany stolik z drewna opałowego stoi i ma się dobrze. Mimo ze blat wykonałem ze świeżego bukowego plastra, na którym zachowałem korę. Nie wypaczył się w widocznym stopniu, kora zaś trzyma się mocno i wygląda bardzo ładnie. Odpowiadając zatem na drwiący komentarz pod wpisem o stoliku, chwila trwa.

czwartek, 8 maja 2014

wpis muzyczno-finansowy

Logo mojego zespołu :)
Jak to dobrze, że pada! Roboty mam mnóstwo, jeszcze podlewania 70 krzaków mi trzeba... I jak to dobrze, że pada etapami i pomiędzy deszczem a deszczem można w hamaku poleżeć. Trudno by było tak bez przerwy przed kompem siedzieć, gdy wiosna taka piękna.

A robota u mnie nie tylko zawodowa, ale i muzyczna. W końcu nagrałem z zespołem płytę i zbieramy fundusze na wydanie jej. Sposób zbierania tych funduszy jest najlepszy z możliwych w naszych czasach: nie przez wielkie wydawnictwa i inne koncerny, które śledząc wykresy słuchalności lub każąc zbierać "lajki", promują raczej pop i takie rodzaje rocka, których słucha większość (a właściwie nie słucha, tylko słyszy, bo większość ludzi przecież muzyki tak naprawdę nie słucha), a bezpośrednio przez tych, którzy słuchają takiej muzyki, jaką gram. Każdy może zostać minisponsorem płyty, a już na pewno tego egzemplarza, który wytłoczony zostanie specjalnie dla niego. Zapraszam do udziału w przedsięwzięciu - całkiem nieźle nam idzie i jest ogromna szansa, że wsparcie słuchaczy przyniesie owoc w postaci albumu. A jeśli ktoś nie gustuje w podobnych brzmieniach, a czytuje bloga, może zamówić płytę na prezent dla kogoś, a dla siebie słoik z dobrem w postaci twórczej energii i świeżego warmińskiego powietrza - po to, by projekt mógł się szybciej zakończyć, a ja - zamiast pisania listów do mediów z prośbą o zamieszczanie informacji - żebym mógł wrócić do pisania bloga.

Szczegóły wszelkie znajdziecie na stronie projektu. Zapraszam do słuchania i do wsparcia przedsięwzięcia!


wtorek, 6 maja 2014

kolejowa nostalgia

Jeszcze kilkanaście lat temu... (źródło: pl.wikipedia.org)
W zeszłym roku zdjęli tory, które biegły przez naszą wioskę przez lata. Ostatnio zaś wykarczowali teren, bo w międzyczasie zarosły (już chyba z 15 lat pociągi nie jeżdżą). Dzisiaj wsiedliśmy z rodzinką w ładę i ruszyliśmy dawnym torowiskiem, póki wolno, póki nikt nie zagrodzi i nie zabroni. Dojechaliśmy tylko do pierwszej stacji. Wysiedliśmy, żeby popatrzeć na zarastający, nieustannie nadgryzany przez czas relikt. Słyszeć z domu przejeżdżające pociągi, widzieć je - moje niespełnione marzenie, którego korzenie sięgają pewnie domu babci zbudowanego niezbyt daleko od torów.

Nieopodal budynku dawnej stacji siedziała na krześle staruszka, a obok niej kobieta w średnim wieku, która rąbała toporkiem drewno, rzucając polana na większy już od niej stos. Wspięliśmy się na całkiem zarośnięty peron i przywitaliśmy się. Zrobiłem kilka zdjęć stacji, również wewnątrz, bo na drzwiach nie było żadnej kłódki. Zagadnąłem kobiety i okazało się, że mieszkają one na górnym piętrze stacji, gdzie rzeczywiście zobaczyłem wymienione okna, a za nimi firanki i kwiaty w doniczkach. Staruszka pochodziła z Wilna i całe życie po wojnie pracowała na stacji jako kasjerka. Trafiła w te rejony wbrew własnej woli - przesiedleńcy rzadko chcieli wyjeżdżać na wieś. Opowiadała nam z silnym wschodnim akcentem o tamtych czasach, o lęku, jaki czuła, zanim okazało się, że jedzie z rodziną do Poznania, o rozczarowaniu, gdy dowiedziała się, że nie może tam zostać, że osiedlono ją na północy...

A mnie w tej całej atmosferze rozlała się po całym umyśle ta od dawna mi towarzysząca melancholia kolejowo-przestrzenna. Gdyby wszystko się inaczej potoczyło, bardzo chętnie zamieszkałbym na piętrze opuszczonej stacji w okolicy, gdzie zostały już tylko dwie rodziny mieszkające w kolejowych budynkach... Oj, powstałoby tam pewnie jeszcze więcej wierszy i piosenek, niż gdy zajmowałem jednoizbową niewyremontowaną mansardę w starej kamienicy w Radomsku.
W poszukiwaniu zdjęć owej stacyjki z czasów, gdy linia kolejowa działała, trafiłem na cudowną witrynę. Polecam: www.bazakolejowa.pl.

niedziela, 4 maja 2014

Obrona Ikei

Nasza ikeowa do bólu kuchnia. Tylko blat nie jest z Ikei.
I jest do bani.
Miałem wyciągnąć gości na Piknikowe Wzgórze i na murek przy starej fabryce mebli, miała być impreza ogniskowa na 10, a może i 20 osób, mieliśmy grać w planszówki, a wyszło inaczej. I fajnie - w naszej chałupie i w okolicach można zupełnie spontanicznie spędzić piękny weekend z przyjaciółmi, nawet gdy przede wszystkim każdy robi to, na co sam ma ochotę lub musi*.

Sypialnia zrobiona. Nie wiem, czego niektórzy ludzie chcą od Ikei, wyśmiewając ją jako źródło taniochy, brzydoty i obciachu. Prawie wszystkie meble z naszej kuchni pochodzą z Targówka albo z Janek i jest klimat. Do sypialni znaleźliśmy dwie bardzo fajne, proste, drewniane szafki nocne - wszystkie te meble mogliśmy kupić poza Ikeą, ale albo byłyby znacznie brzydsze, albo kilkakrotnie droższe. Skandynawski styl naprawdę fajnie sprawdza się w naszej chałupie. Poza drogimi rustykalnymi kolekcjami, gdzie krzesło kosztuje ponad 1000 zł, mamy do wyboru albo Ikeę właśnie, albo robione na jedno kopyto toporne i kanciaste meble z któregokolwiek innego salonu, które w ogóle nie pasują do starego domu. Poza tym miałem nieprzyjemność skręcać żonce "nieikeowe" biurko - przypomniałem sobie, jak bardzo pomysłowe, dopasowane i bezbłędne są konstrukcje z Ikei. Po prostu solidna firma. I klasa.

Nie, nikt mi nie płaci za to, że to piszę, nie mam na celu reklamowania Ikei, a wszelkie inne opinie przyjmuję do wiadomości, ale ich nie podzielam. Te natomiast, które oparte są na założeniu, że skoro Ikea jest popularna, to jest również banalna i obciachowa, mam gdzieś. Zresztą chętnie bym wiele ikeowych mebli poreklamował na stronce, opisując je w superlatywach, na które zasługują, gdyby ktoś zapłacił. :D Wszelkim natomiast Black&Redom, Agatom i innym Bodziom od razu mówię "nie". Meble, które można kupić w Polsce są albo drogie, albo stare (i drogie), albo z Ikei, albo brzydkie. I tyle.

*) Chciałem kiedyś zorganizować u nas agroturystyczne biuro pracy zdalnej, bo warunki są świetne. No, były, zanim pojawił się synek, który swoją energią potrafi roznieść na strzępy sielski spokój i ciszę.