poniedziałek, 29 grudnia 2014

Na niezakończenie

Hop, hop, jest tam kto? Dawno nic tu nie czytaliście, nie zaglądacie prawie wcale... ;) U nas generalnie po staremu. Remont łazienki zakończony już dawno, święta w gronie rodzinnym minęły, przygotowujemy się do sylwestra w kameralnym gronie na Wonnym Wzgórzu.

Cieszymy się z mieszkania na wsi tak samo jak przed rokiem i wcześniej. Poznajemy coraz więcej ciekawych ludzi, koty - Freya i jej córka Pędźka (imię wymyślił dzisiaj mój synek) nie odstępują nas na krok, gdy chodzimy na spacery, krzepniemy pomału w warmiński krajobraz, bardziej w naturę niż w relacje międzyludzkie - ot, życie pustelnicze nie jest mi zbyt bliskie, ale bliższe niż życie społeczne. W końcu dla ciszy wyniosłem się z miasta, a tam, gdzie dużo ludzi, tam dużo hałasu, i to przeważnie - jak się później okazuje - o nic.

Chleba już nie kupujemy - piekę żytnio-pszenny, a ostatnio zasmakowaliśmy w bezglutenowym pieczywie z mąki ryżowej i gryczanej z tego przepisu, który żonka przywiozła z warsztatów kulinarnych w dalekim Beskidzie Niskim. Nie wiedziałem, że bezglutenowy chleb może być taki smaczny, smaczniejszy niż większość wypieków, jakie dotychczas mi się udawały!

Prace Natalii z Wonnego Wzgórza stają się coraz bardziej rozpoznawalne, tym bardziej dumą napawa mnie fakt, że jedna z nich przedstawia nasze własne podwórko. Poczekaliśmy więc na koniec wystawy i odkupiliśmy nałożone na starą deskę zdjęcie. Będzie wisieć u moich rodziców.

A ja - czemu piszę tak rzadko? Właściwie to nie wiem, kiedy skrobnę coś jeszcze na tym blogu. Założyłem go po to, by rozruszać się piśmienniczo, żeby język odrdzewiał, żeby wyrobić w sobie nawyk pisania choćby o rzeczach błahych, tak jak codzienność neowieśniacza. I udało się - koło zamachowe kręci się raźno, piszę prawie codziennie, ale rzeczy inne, bliższe moim zainteresowaniom. Mam więc nadzieję, że się nie żegnamy. Już wkrótce zaproszę Was w odwiedziny na inną moją witrynę, która stanowić będzie część owej twórczej pobudki. A jeszcze później... kto wie? Tymczasem moje felietony ukazują się w nowym czasopiśmie regionalnym o nazwie Głos Jezioran. Z pierwszym można zapoznać się tutaj, drugi również powinien wkrótce ukazać się na tej stronie, a bieżący numer w formie papierowej można zakupić m.in. w galerii Revita Warmia w samym środku Jezioran.

I tak to. Jeszcze kilka swoich zdjęć Wam przesyłam dla ilustracji i dla podtrzymania tezy, że Warmia najpiękniejsza jest zimą.
Nasze podwórko jako środek wyrazu w pracy Natalii Tejs
Przy ujściu rzeki Symsarny do jeziora Blanki w Potrytach
Las koło nas
Narnia

wtorek, 28 października 2014

Lista dyscyplin sportowych jest niepełna!

Zmagam się ze sobą. Wyciągam się na siłę na rower i ćwiczenia, staram się mniej jeść, ograniczyłem rozrywki, stopniowo więcej czasu spędzam z dzieckiem (gdy żonka się do mnie przyłączy w tej krucjacie przeciwko gnuśności popołudniowej, chętnie i z nią go pospędzam :)), szukam nowych możliwości robienia czegoś sensownego w dziedzinach, które są mi bliskie - czegoś, na co mój umysł i serce zakrzykną: "Ooooo!" i "Jupii!".

Tymczasem szkolę się sobie w robieniu ładnych obrazków w Photoshopie. W międzyczasie opracowałem concept art do przystosowanej specjalnie dla mnie wersji aplikacji Endomondo:


środa, 22 października 2014

Kotki dwa

Po sztormach, burzach, nawałnicach, szkwałach nasze oba koty - Freya i jej córa - zamieszkały w miejscu, które z samej już nazwy nadaje się najlepiej na łowisko dla kotów, czyli w kotłowni. Od momentu podjęcia decyzji o wywaleniu kotów z domu do chwili, gdy to się wreszcie udało, minął miesiąc. Rekonwalescencja po sterylizacji Frei, remont łazienki, podczas którego obie kotki latały wte i wewte podług woli i upodobania, operacja torbieli i jeszcze dłuższa rekonwalescencja - to wszystko musiało potrwać. Niestety, nasza niezbyt mądra kotka zamiast nauczyć swoje młode korzystania z kuwety, sama nauczyła się od nich załatwiania się po kątach.

Dzisiaj przyniosłem kotki do domu w nadziei, że rozprawią się z grasującą myszą, jednak po kilkunastu minutach, gdy Freya wskoczyła na szafkę i dobrała się do leżących na talerzu ciastek, żonka kazała mi wyekspediować ją razem z bogu ducha winną małą z powrotem na dwór. Cóż, pozostały pułapki...

Kotki kochają się jak wariaty - bawią się, przytulają, mruczą do siebie i nie odstępują się na krok. Urządzają nawet imprezy dla znajomych. Nie wszystkie koty są jednak mile widziane - Freya niektóre z nich przegania z dzikim wrzaskiem. Grunt, że możemy wreszcie cieszyć się z ich obecności - w domu zaczęło wreszcie pachnieć domem, a nie wiadomo czym.

Tymczasem piękne lato w barwach jesieni właśnie się skończyło. Zdążyłem jednak zrobić jeszcze to zdjęcie.

czwartek, 16 października 2014

Proste jest piękne

Pieczeniu pierwszego chleba pszennego towarzyszył armagedon - zaczyn był wszędzie - na blacie, na podłodze w kuchni, w przedpokoju i w sypialni, dokąd poszedłem z miską w uwalanych rękach i torbą mąki w zębach, by żonka dosypała jej trochę do ciasta, w zlewie, koło zlewu, na kranie. Zbyt długo dałem też ciastu rosnąć, a dodałem odrobinę drożdży, bo zakwas był jeszcze młodziutki. Ciasto wylało się więc na krzesełkową poduszkę, na której stało przy kaloryferze, i znowu na podłogę.

Efekt końcowy przerósł za to moje najśmielsze oczekiwania - chleb okazał się po prostu przepyszny! A to przecież tylko mąka, woda, troszkę drożdży i soli. Przemysł spożywczy wraz ze swymi polepszaczami, emulgatorami i aromatami identycznymi z naturalnymi sprawił, że zapomnieliśmy o tym, jak dobre jest zwykłe, proste, naturalne jedzenie - niepryskane jabłko z sadu, domowy chleb, groszek z ogródka. Może tak samo jest też z życiem? Wprowadzamy doń tyle elementów ulepszających, mających uczynić je przyjemniejszym, szybszym, bardziej efektywnym... Czy tym samym nie psuje się jednak smak? Kto pamięta smak prostego życia bez internetów, telewizorów, ładowarek, warsztatów samochodowych i kreatorów instalacji?

czwartek, 9 października 2014

Jak legalnie palić trawę

Czuję się normalnie jak strażak Sam. Sam sobie winien. Jarać trawę w podkoszulce, myśleć, że po podpaleniu stogu spłonie tylko stóg... Szkoda słów. Ale błędy są po to, by się na nich uczyć i jeszcze przekazać trochę świeżo nabytej wiedzy innym. (Acha, nie, tu nie chodzi o blanty - te póki co są nielegalne i tyle).

Przed paleniem krajobraz był ładniejszy.
Odwrotnie niż to bywa w przypadku trawy nielegalnej. ;)
Co zrobić, gdy po skoszeniu łąki pozostaje na niej masa całorocznej trawy, a nie można liczyć na odpłatną i nieodpłatną pomoc okolicznych rolników? Jeśli trawy nikt nie chce wziąć, trzeba ją spalić. Oczywiście należy to zrobić bezpiecznie i nie łamiąc przepisów. Jak? Jako ognisko. W moim przypadku dokładnie 8 ognisk.

Przede wszystkim dzień musi być bezwietrzny lub prawie bezwietrzny, inaczej ogień może być nie do opanowania. Zadziwiające i trochę przerażające jest to, jak od jednej rzuconej w stóg zapałki w kilkanaście sekund powstaje trzymetrowy płomień. Należy też pamiętać, że ze względu na temperaturę do takiego ognia nie zbliżymy się nawet na kilka metrów, póki się nie wypali. Warto zatem zadbać o odpowiednie zabezpieczenie terenu. I o zabezpieczenie siebie - podkoszulka nie uchroni nas przed temperaturą w razie konieczności zduszenia jakiegoś płomyka blisko głównego ognia. Warto założyć na siebie coś grubego i oczywiście niepalnego.

Przede wszystkim  wokół stogu nie powinno być suchej trawy - należy ją zgrabić, żeby nie zajęła się ogniem. Poza tym jeżeli mamy podłączony do kranu wąż, który sięga do stogów, właściwie mamy problem z głowy. Stoimy sobie i w razie czego polewamy, gdzie trzeba. Ale ja nie miałem tak łatwo. Miałem wiadro wody i widły. Widłami można dusić mniejsze płomyki rozpełzające się po ziemi i niszczące teren, który powinien pozostać nienaruszony. Ale uwaga - trudno jest podejść i zgasić płomyk od tej strony, w którą wieje nawet lekki wiatr - uniemożliwia to gorąco bijące od płonącego stogu i gęsty dym. Kolega Paweł, były strażak, poleca obsypać wcześniej każdy stóg ziemią - małe języki ognia nie powinny się przedostać. Jeśli mamy dużo folii i zbliża się ulewa, możemy przykryć stogi, a palenie rozpocząć, gdy deszcz ustanie - teren wokół będzie mokry i trudniej mu będzie się zająć. Jednak przy takim wielkim płomieniu, jaki bije ze stogu, woda szybko paruje i to, co było mokre od deszczu, szybko może stać się suche i łatwopalne. Ziemia wydaje się najlepszym pomysłem.

Trzeba też się upewnić, czy w odległości mniejszej niż ok. 10 m od stogu nie ma zabudowań, drzew, chaszczy itp. obiektów mogących łatwo złapać ogień. Płomienie rozchodzą się dość szybko, szczególnie w kierunku wiatru. A ten może nagle zmienić kierunek. Wystarczy jeden podmuch z innej strony, a żywioł rozprzestrzeni się tam, gdzie się tego nie spodziewamy. Lepiej przenieść siano gdzieś indziej.

Stóg warto nieco rozgrzebać przed podpaleniem, żeby siano nie dusiło się w środku, bo zrobi się wielka, czarna, rozżarzona buła. Taką bułę można rozgrzebać też później, gdy płomienie się dotlą - powinna się wówczas rozpalić od własnego żaru.

Po całej akcji zostają na łące wypalone placki, na których najchętniej wyrastają osty. Dlatego warto jednak oddać trawę komuś, jeśli jest taka możliwość.

wtorek, 7 października 2014

Narobiłem kwasu!

W międzyczasie jeszcze jeździmy po Warmii.
Zawsze staram się zabłądzić.
Czas kręci się niewiarygodnie. Rolnicy narzekają na brak opadów, ale pomijając suchość, taka pogoda jak w tym roku mogłaby być zawsze. Krótka zima, piękna wiosna, ciepłe lato, złota jesień - najpiękniejsza pora roku na Warmii. 

A co ja robię, kiedy nie piszę bloga? (Ostatnio nie piszę, jak zresztą widać). Ano, pracuję, nagrywam z zespołem piosenki na mikrofon i kamerę, montuję i obrabiam powstały materiał, gram, śpiewam, piszę felietony do nowopowstałego lokalnego czasopisma (tutaj można zapoznać się z treścią pierwszego numeru i miedzy innymi moim tekstem), piszę prozę, czytam odnalezione w gminnej bibliotece "Dzieci Jerominów" Wiecherta, których nikt nie pożyczał od - o ile dobrze pamiętam - 1995 r., załatwiam koncerty, walczę z uzależnieniem od Candy Crush Sagi, a gdy już jestem wieczorem zmęczony tym wszystkim, gram w długo wyczekiwane gry, których premiery przypadają akurat na tę jesień. Są wśród nich produkcje, nad którymi ślęczałem całymi dniami jako członek ekipy lokalizacyjnej - część tekstów przechodziła przez mój warsztat redakcyjno-korektorski, ale mimo że znam fabułę, gra się znakomicie. Wystarczy powodów, przez które trudno czasem znaleźć czas lub siłę na kolejny wpis? Chciałbym coś skrobnąć raz na dwa dni, ale nie wychodzi.

Siedzę nad kuflem mojego pierwszego kwasu chlebowego. Oczywiście na bazie chleba na zakwasie własnego wypieku. Myślałem, że produkcja tego napoju jest trudniejsza, a tu proszę - przepisy, które łatwo znaleźć w sieci są proste, a rezultaty... cóż, chyba niewystarczająco dokładnie wycisnąłem chleb i kwas wyszedł trochę wodnisto-drożdżowy. Ale orzeźwia lepiej niż cokolwiek! Druga partia wyjdzie znacznie lepsza.

Okazało się, że Majster Franciszek, który remontuje wciąż naszą łazienkę (będzie piękna!), też lubi kwas chlebowy. Całe szczęście - pomoże mi skonsumować pierwszą średnio udaną partię. 

środa, 17 września 2014

Rower, kosa i kajak, czyli trening fizyczny neowieśniaka

Żonka chodzi się kąpać do sąsiadki, a ja zawsze wolałem robić to w domu, bez noszenia ręczników, klapek, uważania na to, by nie pochlapać komuś łazienki, bez zostawiania mydelniczki lub szamponu - a zawsze zostawiam - i całego tego bałaganu. Na szczęście wrzesień mamy ciepły, a dziedziniec (mam na myśli wydeptaną, błotnistą przestrzeń pod zadaszeniem przy domu) odizolowany od wzroku przypadkowych świadków. Wiadro wody, mydlenie i drugie wiadro wody załatwiają sprawę. Przypomina to trochę podwójny Ice Bucket Challenge i tak samo, choć w znacznie mniejszej skali i bardziej wprost, korzystnie wpływa na oszczędzanie zasobów wodnych na świecie.

W międzyczasie postanowiłem regularnie jeździć na rowerze, póki pogoda sprawia, że to sama przyjemność. Gdy już człowiek ruszy tyłek i zacznie pedałować, bo wybrać mi się ciężko. Ale poza zdrowiem i krzepą tyle wokół okazji do zrobienia ciekawego zdjęcia, że jakoś udaje mi się zmobilizować. Ale nie dzisiaj. Może jutro...?

Tymczasem przez trzy dni zamiast roweru miałem okazję poćwiczyć z kosą, bo ktoś musiał w końcu skosić naszą łąkę kwietną. Rolnikowi z traktorem zajęłoby to godzinę, mnie zeszło łącznie osiem i jeszcze musiałem wynająć młodego sąsiada, żeby mi pomógł, gdy kręgosłup nie dawał rady. Ale cóż - nikt nie znalazł czasu, żeby zajechać maszyną na nasze włości. Cóż - łaski bez - poradziliśmy sobie sami. Gdyby ktoś z cichych, lokalnych czytelników, potrzebował skoszonej trawy, jest zagrabiona i można brać, zapraszamy!

Sam też przestałem się angażować. Mamy tu kilkoro dobrych znajomych, z którymi się spotykamy i coś tam od czasu do czasu uskuteczniamy, ale żebyśmy czuli wspólnotę z całą wioską, musi być jakaś wymiana. A widocznie mam do dania co innego, niż społeczność tutejsza potrzebuje, ja zaś potrzebuję czegoś innego niż mogę otrzymać. Na szczęście ani okolica, ani towarzystwo, ani różnego rodzaju akcje nie kończą się na naszej wiosce. Warmia to bardzo kolorowe miejsce, jest tu co robić i gdzie bywać.

Ot, chociażby akcja z darmowym kajakowaniem po jeziorze Blanki, po której można było zwiedzić stary młyn, a na koniec wziąć udział w konkursie rzutu gumofilcem. We wsi Potryty, gdzie to wszystko się działo, spotkaliśmy kilkoro znajomych. Znów poczułem, że tych parę zagubionych wśród wzgórz i lasów wsi to nie tyle jak jedno miasto, ale jak jedno osiedle. Gdzie się nie zjawisz, tam znajome, życzliwe twarze. Mam nadzieję, że do przyszłego roku tak się wytrenuję rowerowo, że będę mógł objechać w ciągu jednego weekendu wszystkie sadyby, które czasem odwiedzamy. Jutro muszę koniecznie znów wytoczyć rower zza kupy węgla w chlewiku. Albo pojutrze.

środa, 10 września 2014

O wszystkim po trochu

Dzięki jak zwykle kolorowym odwiedzinom u wonnowzgórzan do bąbelkujących sobie wesoło Stefana i Konstantego dołączył kolejny słoik, a w nim - zakwas Natalia. W porównaniu z nim tamte dwa to niemowlaczki, albowiem zakwas Natalia ma już ponoć około pięciu lat. Pachnie też dostojniej. Niedługo pierwszy chleb, ale nie wiem jeszcze, czy jutro uda mi się rozłożyć warsztat, bo wraca do nas Majster Franciszek na kolejny, ostatni już wewnątrz chałupy remont. Rozpirzamy łazienkę.

Będą piękne, ceglaste płytki podłogowe, co wyglądają jak stara podłoga w zamku, glazura przypominająca piecowe, białe kafle, ceglana ściana (mam nadzieję, że uda się ją zachować po zrzuceniu tynku) również pociągnięta białą farbą, wielkie lustro na całą ścianę przeciwległą, wanno-prysznic i puszący się już dumnie w moim pokoju stylowy sedes z górnopłukiem. Ceramiczna, włoska spłuczka, wznosić się będzie dostojnie ponad głową, racząc pociągającego za piękny łańcuszek z białą gałką użytkownika silną, zdrową kaskadą. Następnie zaś napełniając się niespiesznie jak fajka starszego pana patrzącego przez okno na alpejskie szczyty, będzie szumieć zmysłowo i tajemniczo. 

Ale najpierw nastąpi taka rozpierducha, że strach będzie trzymać jedzenie na wierzchu w sąsiedniej kuchni. Bo rozkuć i rozwalić trzeba wszystko. Żonka nie chce nawet suszyć grzybów, które ostatnio z zapałem zbiera z sąsiadką. Dziś dołączyłem do leśnej wyprawy. Dwa-trzy kilometry od nas mamy tak piękny las, jakiego dawno już nie widziałem. Nie zbierałem grzybów, ale wziąłem aparat. Zamieszczam tylko kilka zdjęć, żeby starczyło na kolejne wpisy.








czwartek, 4 września 2014

Kto mi przeprogramuje potomka?

Chyba muszę zhackować własne dziecko. Jego nieprzyjazny algorytm pobudki działa zbyt precyzyjnie i regularnie. Na razie tylko rozgryzłem sposób działania. Kiedy kładę się spać o północy, potomek wstaje rano o ósmej. Gdy położę się o pierwszej, wstaje o siódmej. Najbardziej lubię kończyć dzień o drugiej w nocy, niestety wówczas skurczybyk wstaje niezmiennie o szóstej, a cztery godziny snu to już trochę za mało. Wczoraj w związku ze zbyt późnym rozpoczęciem pieczenia chlebów miałem okazję przetestować algorytm dokładniej i położyłem się o trzeciej. I zgadnijcie co? Przyleciał do mnie o 5 rano z zasikanymi portkami.

Bułeczki też były dobre, ale - ze względu na formę - niepraktyczne.
Cóż, musiałem je zjeść od razu...
Ale miałem o chlebie. Jeśli idzie o wymienione ostatnio bułeczki i chleb, poszło dobrze. Wykorzystałem ten przepis, zmieniając tylko mąkę pszenną 550 na 650, bo taką sprzedają w miasteczku. Trochę przesoliłem - łyżka soli okazała się zbyt czubata. Ale i tak zjedliśmy go ze smakiem.

Jak już wspomniałem, wczoraj upiekłem dwa kolejne bochenki według tego samego przepisu, ale w podwójnej porcji składników znalazł się zakwas Konstanty, do którego dodałem trochę Stefana (Konstantego zostawiłem nieco w słoiku, żeby sobie dalej rósł). Tym razem posoliłem bardzo oszczędnie i żonka narzeka, że za mało. Ja nie narzekam - smakują cudownie i krystalicznie czysto, jak źródlana woda w postaci stałej. To mój pierwszy wypiek tak udany, że sam jestem z niego zadowolony.

wtorek, 2 września 2014

Zwiastun nowego

W domu pojawił się zwiastun Nowego. Nowe wtargnie do domu z wielkim hałasem, zmieni czasowo nasze życie w koczowanie, a następnie sprawi, że w naszym domu pod względem przestrzennym zapanuje niebywała dotychczas harmonia.

Zwiastun Nowego przybył cichaczem, po krótkiej i zdawkowej zapowiedzi telefonicznej. Nawet nie zauważyłem go przez okno, gdy znalazł się na terenie majątku wraz z kurierem. Stoi sobie teraz dyskretnie w kącie mojego gabinetu i ma przepiękny łańcuszek...


niedziela, 31 sierpnia 2014

Chlebowe eksperymenta i rozkminy przedszkolne

Przygotowania do zimy idą pełną parą. Przerzuciliśmy z sąsiadem 4 tony węgla do chlewika. Nie wiem, jak wyciągnę teraz kosiarkę zza tej sterty, ale ważne, że przyszłe ciepełko już bezpiecznie leżakuje pod dachem. Nie wiem, czy nie zacznę palić wcześniej niż trzeba - w końcu zakwas musi rosnąć, a nawet przy tylnej ścianie lodówki, gdzie obecnie stoją słoiki są tylko 22 stopnie.

Dzisiaj wstawiłem ciasto na żytnio-przenno-orkiszowaty chleb na pierwszym zakwasie (jest to zakwas Stefan, gdyż wstawiłem go 16 sierpnia; drugi zakwas - czysto żytni to Konstanty, z 26 sierpnia). To, czego mi brakuje to formy - muszę się zaopatrzyć w kilka. Po przełożeniu ciasta do jednej z tych, które mam do dyspozycji, zostało mi trochę, wykorzystałem więc w ramach eksperymentu silikonową formę na sześć babeczek. Może będą z tego jakieś smaczne bułeczki?

Płyta z akustycznie, folkowo zagranymi moimi piosenkami
z Drogą do Przedszkola na okładce - można kupić. :)
Jutro rozpoczęcie roku w szkole z punktem przedszkolnym, gdzie wozimy maluszka. Nareszcie będzie w domu spokój przynajmniej do 13, a wkrótce - mam nadzieję - do 15. W miasteczku powstało nowe przedszkole, gdzie we wciąż dobrej cenie (wliczony angielski i inne bajery) można umieścić dziecko nawet do 17:30 (choć nie chcemy, by tyle czasu był bez nas) i jest to jakaś alternatywa, ale szkoda nam pozbawiać chłopczyka kolegów, rozstawać się ze znanym i przyjaznym miejscem, a ja w dodatku nie chcę wozić go do miasta, skoro droga przez wsie, gdzie czasem nie spotykam żadnego auta, jest tak malownicza. Zdjęcie z tej drogi trafiło nawet na płytę mojego zespołu, którą (a co tam, prodakt plejsmęt!) kto chce, ten może kupić, wystarczy kliknąć dzisiejsze zdjęcie.

czwartek, 28 sierpnia 2014

Pierwszy chleb

Ciasto
A zatem:
Do przygotowania zakwasu wykorzystałem zalecenia z tej strony, użyłem tylko mąki orkiszowej, bo taką akurat miałem. Codziennie o stałej porze usuwałem połowę zakwasu, który rósł podręcznikowo, i dodawałem po 50 gram wody i mąki. Chleb upiekłem jednak według wskazówek z innej witryny, a w decyzji pomógł mi niezmiernie tytuł przepisu. Decydujący jednak okazał się fakt, że miałem niewiele zakwasu, zatem stojący przez 12 godzin zaczyn uznałem za wskazany.

Po wypieku i już prawie po konsumpcji :)
Podczas przygotowywania zaczynu zużyłem resztę mąki orkiszowej i przy wyrabianiu ostatecznego ciasta skorzystałem z żytniej. Chlebek wyszedł znacznie pyszniejszy i mniej zakalcowaty od poprzedniego. Dałem jednak ciut za dużo tymianku, co sprawiło, że nie ze wszystkim smakuje dobrze. Przesadziłem chyba też z ziarnami słonecznika, które uwielbiam, bo w rezultacie wyszedł bochen ciężki i ciężkostrawny.

Nic to, kolejna przygoda wkrótce, bo w międzyczasie zakupiłem 10 kilo mąki razowej żytniej typu 2000 i koło tylnej ściany lodówki, gdzie ciepło, bąbelkują sobie wesoło już dwa słoiki - jeden orkiszowy i coraz bardziej żytni, drugi zaś żytni w stu procentach.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Po wielkiej bibie

I oto koniec wakacji. Ostatni ich etap miał miejsce u nas w domu, gdzie od piątku do poniedziałku przebywało tylu znajomych i przyjaciół, że nawet ich nie zliczyłem. W szczytowym momencie ponad 30 osób. W sadzie stały cztery namioty, a sąsiad, który zapytał mnie, przechodząc obok majątku, co się tu u mnie dzieje, usłyszał, że stworzyłem agroturystykę i przyjechali pierwsi goście. A i tak nie wszyscy przyjechali - niektórzy nie mogli, inni nawet nie odpisali na zaproszenie, co było jedynym naprawdę przykrym aspektem całego zamieszania. Nie powiem, że nie zmęczyły nas te dni, ale było to dobre zmęczenie - dom ożył. Zupełnie inaczej mieszka się tam, gdzie przyjeżdżają dobrzy ludzie. Zresztą... dom bez gości to jak rodzina bez dzieci. Niektórzy tak wolą, ale mnie byłoby smutno, gdyby tych 100 przytulnych metrów służyło zawsze tylko nam. No i jest co wspominać, na przykład nocny spacer przez wieś ze śpiewem na ustach... (Należałoby może rzec: z darciem ryjów, ale jak tu tak mówić, skoro było pięknie?).

Teraz, po miesiącu wypraw, bycia gościem i przyjmowania gości ("To nie goście, to przyjaciele", jak powiedział jeden), oddaję się wreszcie życiu półpustelnika. Mam mnóstwo pracy i nie wiem, gdzie wcisnąć pisanie, obróbkę zdjęć i filmów z imprezy, przygotowanie nagrań do publikacji, załatwianie koncertów, oglądanie serialu (wkrótce jeszcze nowe sezony Nashville i The Walking Dead...) i granie w Banished - symulator średniowiecznej wioski, który właśnie zakupiłem. Na razie to ostatnie wcisnąłem pomiędzy północ a 3 rano, więc dzisiejszy dzień jadę na kawie.

Myślę o ludkach, którzy u nas przebywali przez ostatnie dni, czuję ich obecność i upajam się przedwrześniową, ale już jesiennawą lekko ciszą. Wrzesień przyszedł w tym roku wcześnie, wraz z odlotem bocianów. Piękny czas na rowerowe wyprawy. Ale gdzie ja je wcisnę?

wtorek, 19 sierpnia 2014

Zakwas, koty i kosiarka

Zakwas rośnie podręcznikowo (podręcznik tutaj). Jeszcze ze 3 dni i biorę się za pieczenie pierwszego chleba. W chlewiku czeka sześć słoików na kolejne zakwasy, jako że sześć jest liczbą doskonałą, o czym pisał już św. Augustyn.

Tymczasem jeden dzień karmienia modyfikowanym mlekiem dla niemowląt nie zaszkodził kociętom. Matka lafirynda pojawiła się rano i od tamtej pory ma areszt domowy. Pod koniec tygodnia będzie można zacząć przestawiać maluchy na pokarmy stałe, tym bardziej, że już oba są wielkie i dojrzałe jak na swój wiek, same wychodzą z pudełka i eksplorują.

Jak to dobrze, że zepsuła mi się poprzednia kosiarka! Nowa-stara, kupiona cztery razy taniej, pruje przez trawę jak bolid, koszenie zajmuje mi dwa razy mniej czasu niż zwykle, wychodzi dokładniej i jest przyjemniejsze, bo sprzęt najwidoczniej został zaprojektowany na 180 m wzrostu i więcej. Sad wykoszony zatem raz-dwa. A właściwie pięć. ;)

niedziela, 17 sierpnia 2014

Jak rzucałem kamieniami we własnego kota

Może to hormony, ale skoro zachowanie i "mądrość" zwierząt determinuje chemia i instynkty, mogę spokojnie stwierdzić, że Freya jest debilką. Trafił nam się kot idiota. Po 10 godzinach nieobecności synek sąsiadów wypatrzył wyrodną matkę na wysokim drzewie 100 metrów od domu. Nieopodal, na innej gałęzi, siedział inny kot.

Za radą znającej się na kotach sąsiadki wzięliśmy małe (jak się okazało, chłopczyka i dziewczynkę), okutaliśmy w to, na czym leżały w pudełku, i zanieśliśmy pod drzewo. Kocura wypłoszyliśmy kilkoma rzuconymi kamieniami. Zeskoczył z drzewa na miękkie zielsko naszej łąki i umknął. Ale Freya spojrzała tylko na nas z grubego konara 10 metrów nad nami, nie ruszając się ani trochę. Wyciągnąłem maleństwa wysoko do niej, aż zaczęły piszczeć. Nic. "O ty łachudro, żulu jeden!" - zaczęliśmy krzyczeć te i gorsze obelgi w kierunku zwierza, przeplatając je łagodnym "No chodź, kiciu, chodź, Freyuniu do domku, do dzieci...". Nie pomogło ani jedno, ani drugie. Stanęliśmy przed widmem konieczności ręcznego dokarmiania kotków mlekiem modyfikowanym, które zresztą już zakupiliśmy podczas specjalnej wyprawy do miasteczka. Postanowiliśmy jednak spróbować jeszcze wypłoszyć Freyę z drzewa. Sąsiadka rzuciła kilka kamieni. Jeden prawie trafił paskudę w dupsko, ale ona tylko ułożyła się wygodniej. Pomogłem sąsiadce, ciskając grube patyki, żeby trafić nie tyle kotkę, co konary i gałęzie koło niej. Żonka tuliła w tym czasie maluchy do ciepłych swych piersi, bluzgając wraz z nami siarczyście na ich matkę kretynkę.

Z tego całego rzucania gałęziami, kamieniami, gruszkami, a nawet kawałkiem spróchniałego pala od płotu i znalezioną w rowie pustą butelką po piwie wyszło tyle, że sąsiadka nadwerężyła sobie ramię i wywaliła się prosto w osty. Byliśmy, nadmieniam, trzeźwi. Ale żadne z nas nigdy wcześniej nie rzucało niczym w kota i mam nadzieję, że nigdy już nie będzie.

Mimo kilku trafień w konar i jednego prosto w tyłek, Freya siedziała sobie spokojnie i przysypiała, zwieszając dupsko i tym samym prowokując do kolejnych rzutów. Cisnąłem jeszcze kilka razy spadłe po poprzednich próbach gałązki. Odprowadzała nas wzrokiem, gdy pokazując jej, że zabieramy małe, szliśmy do nas. Sąsiadka, która odchowała już pewnie kilka pokoleń kotów, a wiele pomagała leczyć, powiedziała, że jeszcze nie spotkała się z tym, żeby kotka w tak ewidentny sposób olewała młode. Pod jej kierunkiem nauczyliśmy się karmić kotki strzykawką i pomagać im się wypróżnić, bo to równie ważna rzecz. Jeśli nasz srający dwa razy więcej niż je, przygłupi stwór nie pojawi się do pojutrza, nie wpuścimy już jej do domu - niech sobie mieszka na podwórku i w chlewie.

Mój zerowy chleb. Pierwszemu też strzelę focię. ;)
Ja tymczasem karmię zakwas. Zamiast miodu będę pozyskiwał chleb. Jeden już upiekłem - z suszonego zakwasu i na drożdżach, ale to miałem akurat pod ręką. Wyszedł taki... hmm... jak z filmów o Jezusie. Płaski. Trochę zakalcowaty. Ale pyszny! Za trzy-cztery dni piekę pierwszy "prawdziwski". Orkiszowy, bo nie znalazłem w okolicy wystarczająco dobrej mąki żytniej.

Żegnajcie, pszczółki...

Nie dało się nie wypuszczać Frei. Do chłopa ją ciągnie. A miało być tak pięknie - poród, karmienie, sterylizacja, długa i zdrowa wegetacja pod postacią leniwej maskotki pani i pana... Taki misterny plan... Nic to, przynajmniej nadal mamy prawdziwego kota. A kociątka oba do oddania - jak będą nowe jesienią, to sobie zatrzymamy jedno.

Śpijcie smacznie. W bezpiecznym miejscu...
Tymczasem oficjalnie ogłaszam koniec wiadomości o pszczołach na tym blogu. Chyba że będę go nadal prowadził za kilkanaście, może więcej lat. Nie wyszło. Trochę dlatego, że jako samotny początkujący popełniałem zbyt wiele błędów, trochę dlatego, że nie chcę się na nich uczyć - zbyt emocjonalnie reaguję na cierpienie zwierząt. I wreszcie - nie mam i nie mogę mieć od razu odpowiedniej i odpowiednio dużej pracowni. A przez moje zaniedbania sporo pszczół, a jeszcze więcej czerwiu, również tego już prawie wygryzionego, zginęło. Pierwsze miodobranie nie sprawiło mi ani trochę przyjemności, czułem się jak dręczyciel. Postanowiłem, że jeśli przy drugim będzie podobnie, skończę z tym. I było. Naprawiłem częściowo stare błędy, ale i tak musiałem usunąć dwa dzikie plastry (z czerwiem właśnie), zbyt mocno wykręciłem miód, chlewik zaś, gdzie stała miodarka, jest zbyt słabo odizolowany i wiele owadów utonęło w miodzie, który przez kilka miesięcy kropla po kropli tworzyły w zaciszu ula. To, że pszczółki były przez cały czas miodobrania takie łagodne, wzmagało tylko moje poczucie winy. Ech, nawet nie chce mi się już o tym pisać. Oddałem rodzinkę z ciężkim sercem w dobre ręce. Będą tam znacznie bezpieczniejsze niż ze mną. Miód od nich jest pyszny, ale większość rozdałem, jakoś nie mam nań apetytu. Jako istota uznająca własny gatunek za równorzędny w prawach z innymi, mam poczucie winy wobec rodu pszczelego, tych niesamowitych, cudownych stworzeń, których charakter, biologia i umysłowość przekraczają granice ludzkiego pojmowania.

Tym samym zapewniam wszystkich, że miód absolutnie nie jest potrawą wegańską, a pozyskiwany przez niedoświadczonych pszczelarzy nie powinien być uznany nawet za wegetariański.

Znalazłem sobie mniej skomplikowane, powszechnie praktykowane i niezwiązane ze zwierzętami (przynajmniej widzialnymi) hobby wiejsko-spożywcze, ale o tym w następnym wpisie.

piątek, 15 sierpnia 2014

Wyrodna matka pod dachem

Koniec przerwy wakacyjnej. Krótka, oparta na migawkach i zdjęciach relacja z włóczęgi po Polsce wkrótce. Teraz będzie o kotach. Nasza Freya jest jednak nieźle walnięta, nie wiem, czy to po prostu niski poziom inteligencji, jak podejrzewaliśmy do tej pory, czy już jakieś poważniejsze skretynienie.

Wczoraj wieczorem wyszła z domu i nie wróciła na noc mimo kilkukrotnych nawoływań. Rano wyszedłem, kierując się wykoszoną ścieżką ku miejscu na ognisko, gdzie czasem bywała kotka. Siedziała mokra od rosy na ścieżce w 3/4 drogi do paleniska i gapiła się w krzaki. Gdy ją zawołałem, mruknęła, zerwała się i sama poprowadziła do domu.

Nie byłoby w tym niczego niepokojącego, gdyby nie to, że dwa tygodnie temu urodziła kotki. Dwa małe kłębuszki, które przez całą noc nic nie jadły, tylko spały, tuląc się do siebie. To chyba nie jest normalne, że kotka zostawia małe na tyle czasu. Gdy doszło do spotkania, wylizała je i położyła się. Gdy maleństwa zaczęły ją łapczywie ssać, wstała i poszła do kuchni, ocierając się nam o nogi i miaucząc. Daliśmy jej jeść, ale skubnęła tylko trochę i poszła do sypialni. Wziąłem na na ręce, pogłaskałem przez chwilę, zaniosłem do pokoju z małymi i zamknąłem ją tam. Dopiero wtedy się nimi zajęła. Zanik instynktu macierzyńskiego?

Na szczęście kotki są zdrowe, a moja żonka otrzymała czasowy modyfikator +20 do nastroju. Jednego zostawiamy, drugi wstępnie zamówiony.

środa, 23 lipca 2014

Krok do tyłu, dwa do przodu

Wcześniej głowa pełna bardzo wielu spraw, a o tej porze zmęczenie powstrzymują mnie przed pisaniem. Ale dziś otwieram czeskie piwo Samson i piszę. Do pisania akurat jest tyle, że mogę albo wybrać jeden temat, albo zanurzyć siebie i Was w chaos. Zanurzę zatem siebie i Was w chaos.

W ciągu dwóch tygodni lokalny złodziejaszek podwędził nam spod domu auto (które na szczęście policja szybko odzyskała) oraz klucze, wysiadł mi monitor, zepsuła się kosiarka i zakończył swoje smutne i niepotrzebne życie drugi i ostatni basenik ogrodowy. Cośmy zarobili przez ostatnie bardzo intensywne zawodowo miesiące, już poszło na nowe zamki w domu i w autach, alarm antywłamaniowy i czujki, nową kosiarkę i monitor. Te dwie ostatnie rzeczy nie bolały tak bardzo, bo udało mi się kupić tanio bardzo fajny, choć używany sprzęt. Fajniejszy nawet od tego, który się zepsuł! Kosiarka jest wielka, jedyna w swoim rodzaju i z Ameryki. Wygląda jak z amerykańskiego horroru i dobrze kosi. Ledwo się mieści w świeżo uzbrojonych w alarm drzwiach chlewika. Konfigurowanie i opanowywanie tych wszystkich nowości to dodatkowy wydatek - tu walutą jest wolny czas, droższy dla mnie od pieniądza, przynajmniej wtedy, gdy staje się zjawiskiem rzadko spotykanym. Ale cóż - jeden krok do tyłu, dwa kroki do przodu. Dobrze, że odzyskaliśmy auto.

Niestety, nasza wioska nie jest już bezpieczna. W tym roku w kręgu najbliższych domów mieliśmy dwa włamania, kradzież auta, akt wandalizmu i najprawdopodobniej dwa podpalenia. Pozostaje mieć nadzieję, że to sprawka jednego człenia, który już został schwytany przez policję. Nienawidzą go tu. I to też dobrze nie wróży. Nienawiść budzi nienawiść, a wyroki w naszym kraju są krótkie. Jeśli będzie się spotykał wyłącznie z nienawiścią, jego własna będzie rosnąć i gdy wyjdzie, posunie się do gorszych rzeczy. Ale nawet nie bardzo próbuję komukolwiek to wytłumaczyć. Dla ludzi ważna jest ocena i postępowanie według niej, a nie myślenie perspektywiczne na poziomie przyczyny i skutku. Mnie szkoda chłopaka, który to wszystko zrobił. Nie ma nic do stracenia, najlepiej wychodzi mu szkodzenie i kradzież, we wsi, gdzie się wychował, ma prawie samych wrogów, system penitencjarny też go raczej nie rozpieści, ba! nauczy jeszcze gorszych rzeczy, wypuści i zamknie z powrotem. Jakie perspektywy czekają go w nienawidzącym, a więc i znienawidzonym świecie?

Jedyne zdjęcie, jakie zrobiłem podczas imprezy,
gdyż albowiem nie chciało mię się robić zdjęć.
Żeby rozwiać ponury nastrój, napiszę o tym, że w niedalekim miasteczku Jeziorany, a potem w sąsiedniej wsi spędziliśmy w sobotę przepiękne popołudnie i wieczór. Kilka przemówień w bajkowym wnętrzu nowootwartej galerii, wystawa dość mrocznej abstrakcji w równie mrocznym wnętrzu niedostępnego przez lata starego spichlerza, a potem impreza w gościnnych progach Rafała i jego towarzyszki życia, Marceliny na kompletnym wygwizdowie, koło jeziorka. Grała muzyka, słońce, a potem gwiazdy świeciły, było mnóstwo znajomych, których poznawaliśmy przez ostatnich 5 lat i nawet nie wiedzieliśmy, że się znają nawzajem - kilkoro z nich zresztą przedstawiliśmy sobie. Czułem się trochę jak w finale przedstawienia, gdzie wszyscy bohaterowie spotykają się w jednym miejscu na balu. Albo jak w Simsach. Oczywiście poznaliśmy też nowych ludzi i mam nadzieję, że te znajomości przetrwają.

Kilka scen, w tym ta z gospodarzem domu w białej koszulce i z rozwianym włosem przechylonym przez drewnianą barierkę starego ganku i zapraszającym wszystkich do zwiedzania domu, zapisało mi się w pamięci jako coś epickiego. Taki bowiem był nastrój. Nic dziwnego zresztą - spora część przybyłych, a także gospodarze, to artyści. Szkoda tylko, że niemuzykujący. Ja jako jedyny przywiozłem piosenki, chyba się podobały. Zagrałem je dla wszystkich zgromadzonych gości w wystrojonej w sposób niewysłowiony oborze. Rzadko zdarza się, by na moim występie była pełna sala, tutaj się to udało.

Ech, Warmia...

niedziela, 20 lipca 2014

Nocne procesy geologiczne na naszym podwórku

No i wykrakałem! Przez noc zeszła jedna trzecia powietrza z dmuchanej krawędzi świeżo napełnionego basenika. A przez powstałą w ten sposób nierówność - dwie trzecie wody. Wadliwa okazała się łatka, którą zgodnie z instrukcją i pieczołowicie nakleiliśmy na zrobioną przez krawędź wiadra dziurkę. Dodam, że to jeden z droższych i chwalonych na forach bezstelażowych baseników.

Na domiar złego pod samym domem, w miejscu, gdzie rok temu zakopaliśmy wchodzące do domu rury ciepłownicze, powstała wielka jama. W piwnicy odkryłem zaś spore bajoro. Uszła tam woda z basenika, niosąc za sobą powolutku, ziarnko za ziarnkiem, ziemię spod domu.
Zielony groszek to cudowny temat do zdjęcia. Bo przecież
nie będę znowu wrzucał gównianego basenika... A dziurę już zasypałem.

Taka ciekawostka.

Nasz dom tymczasem żyje kolejnymi gośćmi, dzieci nasze, gości i sąsiadów latają po podwórku, piwko chłodzi się w lodówce. Ech, lato... Chyba będę częściej wyjeżdżał w inne pory roku, tę poświęcając na bycie gospodarzem.

A dziś wieczorem była taaaka impreza! Nie u nas. Ale o tym jutro. Albo pojutrze. ;)

środa, 16 lipca 2014

Basenik-srasenik

Smacznego.
Basenik ogrodowy to dla mnie kompletnie bezsensowny przedmiot. Nawet taki markowy i pieczołowicie wyszukany na forach model, jaki kupiła moja żonka (bo przecież nie ja ;)). Trzeba bardzo uważać, by byle czym, na przykład wiadrem, jak to ostatnio miało miejsce u nas, nie przedziurawić delikatnej powłoki. Teren, na którym umieszczamy ową gumową upierdliwość, musi być idealnie równy, szczególnie jeśli basen nie ma stelaża. W środku lęgną się glony, gniją owady, nakrywanie go jest szczególnie problematyczne, gdy pada, ponieważ deszczówka gromadzi się na przykrywającej basen folii. Po dwóch tygodniach dno jest śliskie od mikroskopijnej roślinności. Gdy nierówność jest zbyt duża (a bywa taką nawet przechył niewidoczny gołym okiem), basen powoli pełznie i trzeba go wkrótce przenosić, spuszczając całe galony wody, którą wcześniej przez pół dnia trzeba było wlewać.

Po spuszczeniu wody na dnie zostaje mnóstwo liści, martwych owadów, brudu i cholera wie, czego jeszcze. Można walczyć z tym częściowo za pomocą chloru i tabletek czyszczących, a także pilnując przykrycia basenu, usuwania wspomnianej deszczówki i innych ciągłych zabiegów. Ale jakże to żałosne rozwiązanie (cały zakup basenu), gdy niedaleko znajduje się jezioro, a nieco dalej rewelacyjny basen z sauną w jednym z najpiękniejszych i najlepszych hoteli w Europie?

W miejscu, gdzie stał basen, zostaje krąg przegniłej, śmierdzącej trawy. Czyszczenie sflaczałego już basenu ze śliskich glonów, tego, co tam wpadło i utonęło (liście i martwe owady tylko przez chwilę trzymają się na powierzchni) oraz z ziemi i trawy trwa co najmniej godzinę i polega na mocnym szorowaniu. Jeśli ktoś lubi siedzieć w takim czymś codziennie, gdy tylko wychodzi słońce, może ma to sens. Dla mnie nie ma.

Wolę opiekować się pszczołami niż basenem. I ruszyć czasem leniwy tyłek, by pojechać nad jezioro, gdzie wody jest więcej i z pewnością jest czystsza. Basen może się jednak przydać - chciałbym wrzucić go kiedyś po napompowaniu okrągłej krawędzi do jeziora. Ciekawe, jakby się sprawdził w roli półpodwodnego pontonu.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Gdy się mieszka na wakacjach...

Przedszkole w wakacje nie działa, ale dzisiaj najlepsi kumple Wojtusia, Chłopaki z Bullerbyn, przyjechały do niego na popołudnie. Chłopaki z Bullerbyn mieszkają w jednej z wiosek po drodze do przedszkola w sąsiednich domach, są w jednym wieku i generalnie trzymają się razem, jak to dzieci z Bullerbyn. Nasze podwórko, a przede wszystkim basenik z wielkim, nadmuchiwanym krokodylem, ożyło i oszalało. Na co dzień z taką liczbą pociech (sztuk 4) nie wytrzymalibyśmy - karmienie, kąpanie, kładzenie spać... dziękuję. Ale bawili się tak pięknie i wesoło, że już mi brakuje ich gwaru.

Miałem na przykład przyjemność w ich zacnym towarzystwie jeść lody:
- To pokój instlumentowy - ocenił jeden z chłopaków, patrząc przez otwarte drzwi mojego gabinetu.
- Gitaly są. I bandzo - uściślił drugi.
- A wiecie, ze mój tata - odezwał się synek - zawiózł bandzo do takiego pana, co ma az tyyyle bandz i instrumentów, zeby trochę ponaprawiał bandzo???
- Taki pan - uzupełniłem opowieść - który naprawia instrumenty nazywa się lutnik.
- A plose pana - odparł inny szkrab. - A ja jestem bez majtek.
- Ja tes jestem bez majtek!
- A ja mam majtki!
- Bo ty, Wojtek, jesce mały jesteś.

W ogóle ostatnio żyje nasz majątek gwarem ludzkich głosów. W weekend przyjechali do nas znajomi ze stolycy razem z moim wujciem. Pogwarzyliśmy, pograliśmy w Catanów, wypiliśmy ze 20 piw, zrobiliśmy amerykańskie naleśniki, nasłuchaliśmy się muzyki, o północy rozpaliliśmy ognisko, by charczącymi głosy śpiewać przy nim "Singapore" Waitsa, powylegiwaliśmy się nad jeziorkiem (jeden nakręcony, nim się spostrzegliśmy, popruł hen na drugi brzeg wpław) i tym samym odpoczęliśmy od codzienności. My też, bo gdy przyjeżdżają do nas dobrzy ludzie, nasz biuro-dom zmienia się w prawdziwe bajabongo. Wtedy czujemy, ze mieszkamy na wakacjach.

Na chwilę wpadli też "sąsiedzi" zza kilku wiosek, by ponapawać się widokiem cudzego - a więc niewkurwiającego - podwórka. Przywieźli pyszne ciacho, zjedli nam trochę pysznego groszku, pogadali z nami na tematy rzadko poruszane i pojechali. Zaprosiliśmy ich jeszcze do naszego ogródka na szaber, bo my też zamierzamy się nieco pourlopować i pewnie niektóre plony będą już niejadalne.

Ech, lato...

piątek, 4 lipca 2014

Apokaliptycznych wizji lekceważąca dość wiwisekcja

Do czego się przydaje moralizatorska propaganda? Przez całe dzieciństwo dziadkowie mi mówili, że jeśli nie będę się uczył i nie pójdę do liceum, a potem na studia, to będę rowy kopał i inną (w domyśle: haniebną) fizyczną robotę wykonywał, i to za marny pieniądz. Na dodatek będę harował pod kierownictwem tych moich kolegów, co to szkoły wszelkie pokończą, świadectwa z czerwonym paskiem otrzymają i będą tylko siedzieć za wygodnym biurkiem, by mną i innymi tumanami pomiatać.

A dzisiaj co? Pokończyłem te wszystkie szkoły (nie ucząc się do przesady, ot, tyle by je skończyć), a ci, którzy ich nie pokończyli, za niezgorsze pieniądze różną, nie tylko fizyczną robotę wykonują. I owszem, przychodzi nieraz mi zarządzać, jak na przykład dzisiaj, gdy przyjechał pan ogrodnik, ratować krzewy, co je za małe i zbyt słabe kupiliśmy, a wynajęty sąsiad posłusznie ("skoro chcą") zasadził. Pan ogrodnik zrobił wszystko porządnie. Wykosił precyzyjnie trawę i zielsko, dołożył torfu, położył wokół krzewów agrowłókninę, przenosząc najsłabiej rozwijające się do doniczek, a w ich miejsce sadząc przywiezione przez siebie większe, rozwinięte już okazy. Na koniec zaś wysypał wokół sadzonek korę. Następnie przy okazji skosił nam sad, bo ja przez podwójną w tym miesiącu robotę - zawodową i muzyczną - nie znalazłem na to czasu, i powycinał odrosty jabłonek (te od korzeni).

A taki mamy obecnie widok z okna sypialni.
Zerkając przez okno znad komputera na jego pracę, sporo się nauczyłem. Zamiast latać z każdym koszem trawy do kompostownika i na nowo odpalać kosiarkę, zablokował sobie sprzęgło patyczkiem, żeby silnik nie gasł, gdy się oddali, trawę wysypywał zaś na taczkę, którą co kilka minut przesuwał o parę metrów, kosił bowiem nie tak jak ja - w spiralę, a sektorami. Poszło mu dzięki temu dużo szybciej niż mnie idzie zazwyczaj.

Choć takie kompleksowe zlecenia zdarzają mu się rzadko, zarobił dziś dwa razy więcej niż ja po swoich wszystkich szkołach i studiach. Bo to nie wykształcenie wpływa najbardziej na wysokość zarobków, a stosunek popytu do podaży na dany zawód. Fizycznych z fachem i wiedzą ze świecą szukać, a humanistów z magisterką i ćwierćdoktorem, co chcą sztuką i literaturą się parać, wyroiło się od groma. Choć akurat w naszej wiosce jest tylko jeden. :)

Wracając do tematu propagandy: po południu zaczęły mi się oczy zamykać przy pracy i postanowiłem się zdrzemnąć. Nie ruszyłem jednak jak zwykle w pogodny dzień ku hamakowi rozpiętemu pomiędzy śliwą a jedną z jabłoni, bo przecież na zewnątrz pracował pan ogrodnik. Nie chodziło tylko o zwykły takt i szacunek do cudzej pracy, którą obecność mojej rozwalonej w hamaku i śpiącej smacznie osoby zbrukałaby i umniejszyła. Zdałem sobie sprawę, że uplastyczniłaby się tym samym wizja, którą straszył mnie dziadek - że oto jeden sobie spokojnie wypoczywa w przerwie od satysfakcjonującej, intelektualnej pracy, podczas gdy obok drugi wyciska z siebie siódme poty, bo nie poszedł na studia. To nic, że ja bym był tym "lepszym", wykształconym i zarządzającym. Nie uważam się za lepszego czy gorszego i ludzi według pracy i wykształcenia nie wartościuję. W ogóle nie chciałbym w tym dziadkowym "filmie" występować, po żadnej ze stron. Co za straszny świat wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych. W moim mikrokosmosie stawiam na współpracę - robię to, co chcę i potrafię, nie dla pieniędzy, ale za pieniądze. A to, czego nie potrafię i nie chcę robić - za te pieniądze opłacam.

Zasnąłem więc w fotelu. Śniły mi się kasyna i burdele postapokaliptycznego Los Angeles. Ano, kiedyś to wszystko i tak w końcu trafi szlag.

sobota, 28 czerwca 2014

Łąka kwietna niecały rok po zasianiu

Nie zdążyłem napisać przed wyjazdem, jak pięknie zakwitła nam łąka, pod którą grunt zaczęliśmy przygotowywać w maju zeszłego roku. Już wróciłem, ale nadal pisać nie będę niczego prócz jednego zdania: projekt udany, kosić nie trzeba (do jesieni), jest cudnie! Zaczyna się pod samym oknem, a kończy het, przy kapliczce. Oto zdjęcia:



wtorek, 17 czerwca 2014

Na własnych błędach

Przeszkadzałem pszczołom w czwartek (miodobranie) i dzisiaj (porządki). W czwartek dostałem dwa żądła, dzisiaj cztery albo pięć. Należało mi się.

Gdy zajrzałem do ula, by znaleźć plastry z miodem i zabrać je do pożyczonej od życzliwego sąsiada miodarki, zastałem tam burdel straszliwy. Połowa plastrów była dwa razy grubsza niż powinna, pszczoły zrobiły jeden dodatkowy do połowy wysokości. Pszczół było zatrzęsienie, rodzina odnowiła się z nawiązką. Na ramkach znalazłem mnóstwo czerwiu, miodem wypełniły połowę jednej ramki i po ok. 20% trzech innych. Zabrałem do kręcenia dwie, bo na pozostałych było dużo maleńkich pszczółek (część się właśnie wygryzała).

Wszystko przez błędy, które popełniłem. Wymieniam ku przestrodze te, o których już wiem, bo sam do tego doszedłem:
  1. Powinienem był dokładnie pozatykać belkami uliczki, a jeśli - tak jak chciałem - urządzić pszczołom sufit z powałki, zatroszczyć się o porządną, a nie o nierozciągnięty kawał płótna.
  2. Nie powinienem był przegapić momentu, gdy wygryzł się pierwszy czerw, żeby zabrać ramki, w których dojrzewał. Byłoby teraz mniej pszczół (aż dziw, ze się jeszcze nie roją!), a więcej miodu.
  3. Powinienem był pierwsze miodobranie urządzić, gdy skończyły się pierwsze pożytki, czyli w naszym przypadku rzepak. Żółć z pól znika, znaczy że trzeba szykować się do akcji.
Zabierając ramki, popełniłem kolejne błędy - rozjuszyłem pszczoły, strząsając je wprost do ula. Brak belek między ramkami nie pomógł - zaalarmowałem wszystkie, nie tylko te z ramki. Skutkiem tego musiałem zamknąć ul i uciekać. Z dwóch słabo wypełnionych miodem ramek ukręciłem ledwie dwa słoiczki. Jedną ramkę oddałem (teraz wiem, że powinienem był poczekać do wieczora), drugą zostawiłem.

Noc była bardzo zimna, i nieliczny czerw na zostawionej poza ulem ramce chyba zmarzł. Rano usunąłem komórki z larwami z ciężkim sercem i myślą, że zupełnie się do tego nie nadaję. Ze względów pogodowych i czasowych wróciłem do ula dopiero dzisiaj. W międzyczasie dokształciłem się teoretycznie i wiedziałem już, co na początek mogę zrobić. 

Przygotowałem trochę belek i zacząłem ściskać gniazdo, usuwając wprzódy nadmiar wosku z wierzchu. Nie podobało się to mieszkankom, oj, nie podobało. Ale póki co, działał dym z podkurzacza. Z zatkanymi uliczkami - czasem jedną belką, czasem dwoma przy najgrubszych plastrach - miałem spokój - te pszczoły będą mnie już miały w głębokim poważaniu - tak przynajmniej myślałem. 

W pewnym momencie podkurzacz przestał wystarczać. Gdy w środek gniazda wsuwałem ramkę z nową, niezabudowaną węzą (żeby dać pszczółkom więcej powietrza i żeby zająć je na jakiś czas, by nie myślały o zabieraniu manatków i wyrajaniu się), całkiem spora gromadka uniosła się z gniewnym brzęczeniem i zaczęła ciskać się wokół mnie, by mnie przegonić. W tym momencie podkurzacz wygasł. Nie wiem, czy bardziej z poczucia, że już prawie koniec zabiegów, czy z poczucia winy i podświadomej chęci ukarania się za te wszystkie zaniedbania, nie wróciłem do chlewika, by rozpalić próchno na nowo, tylko zostałem. I trafiłem na wspomniany wcześniej dziki plaster. 

Nie odważyłem się wyciągnąć go gołą ręką - użyłem dłuta i belki. Czerw trutowy i robotniczy. Zakopałem plaster, również z ciężkim sercem, choć akurat z nadmiarem czerwiu trutowego tak się robi - zbyt duża liczba trutni nie sprzyja rodzinie.

Wróciłem do ula i wtedy zaczęły atakować. Szybko dokończyłem zakrywanie uliczek ramkami, ale w powietrzu unosiła się już chmara wściekłych kobiet. W ciągu kilku sekund dostałem kilka żądeł w środkowy palec prawej ręki, zamknąłem ul daszkiem i uciekłem. Goniły mnie aż na podwórko. 

Doświadczony w pszczelarstwie tata sąsiadki obiecał zajrzeć do ula wkrótce. Pewnie dowiem się o jeszcze kilku błędach. Roboty nie koniec - trzeba w odpowiednim momencie i w odpowiedni sposób przyciąć plastry w ramkach, żeby mogła oddzielać je tylko jedna belka. 

Gdy już się uda, popytam chyba, kto by chciał przygarnąć mój ul. Szkoda pszczół. Nie muszę mieć predyspozycji do wszystkiego, a do pszczelarstwa najwyraźniej nie mam.

I niech mnie nikt dziś ani jutro nie wkurza. Gdy pokażę z bliska "fucka", odrzuci człowieka na 100 metrów.

czwartek, 12 czerwca 2014

Dzikie serce


Przedwczoraj mój dobry znajomy, poeta, prozaik, animator kultury, człowiek o niespożytej energii, jeden z tych, którzy zainspirowali mnie do osiedlenia się na wygwizdowie, uderzył swoim samochodem w drzewo i zginął. Nie mogę się odnaleźć w tej wiadomości podawanej ze ściany na ścianę na Facebooku. Nie mogę się odnaleźć we wpisach przyjaciół i znajomych zamieszczanych na jego profilu. Nie mogę się odnaleźć w kwadratowych nawiasach i gwiazdkach, to jest i tak nierealne, a efemeryczność internetu odrealnia to jeszcze bardziej.

Krzysztof zostawił w swoim pięknym, starym domu w lubuskiej wiosce samotną małżonkę, tony ksiąg i zapisków własnych, mnóstwo pięknych planów, które od kilku lat realizował całym sobą i dopiero co wybudowany ośrodek biesiadno-kulturalny. I przede wszystkim pamięć o sobie. Pamięć, w której jest dużo miłości. I co? I nie ma go. Po prostu. Ot tak. Trzeba z tym żyć.

Nieznośna bywa świadomość, że wszystkie wielkie plany, ambicje, marzenia, działania, cały wielki kosmos istnienia wisi na wąskim jak granica asfaltu i pobocza włosku. Że tak to się właśnie odbywa i że od tego nie ma ucieczki. Zastanawiam się czasem, gdzie jest to prawdziwe życie, od którego uciekam w wirtualny świat sztuki, rozrywki i mediów. Można się spierać o to, czy jest ono wszędzie, czy w nas, czy trzeba je odnaleźć, czy nie trzeba. Ale jedno jest pewne - życie to może skończyć się w każdej chwili razem z każdą fikcją i ucieczką bez względu na to, czy z niego korzystamy, czy o nie dbamy, czy je zaniedbujemy. Zostanie po nim to, co zrobiliśmy dla innych. A poza tym tylko kilka wpisów na Fejsie i zrozpaczeni bliscy.

Był niespokojnym duchem. Poruszał, inspirował, pokazywał, nieraz wywarzał drzwi, gdy było trzeba. Żył i działał szybko i zdecydowanie. Aż do końca, który nadszedł zbyt szybko. Tacy jak on zawsze umierają młodo.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Uciekły...

No i "lodówka" znów stoi pusta. Wczoraj musiały zmyć się gdzieś indziej. Muszę poczytać więcej o przygotowywaniu ula pod nowy rój. I może jednak wpuszczać pszczoły tradycyjnie - niech same wchodzą za matką.

Tymczasem pogoda i okoliczności nie pozwalają na miodobranie. W piątek w dzień padało, później zaś - i przez cały weekend - musiałem pracować i pilnować chłopczyka, bo żonka pojechała w długą do samiuśkiego Krakowa. Była impreza w przedszkolu, a następnego dnia urodzinki kolegi. Dzisiaj pada. Ale może jeszcze się przejaśni. Jeśli tak, jutro napiszę o tym, jak się miodobrało i ile słodkości wykradłem z jedynego mojego ula.

Ooo, słońce wychodzi. Jeszcze trochę popracuję i chyba idę pożyczyć miodarkę.

czwartek, 5 czerwca 2014

Z synem w oknie

A oto i wspomniana w poprzednim wpisie lodówka:
Mieszkanki owego lokum uwijały się dzisiaj od rana z zapałem, więc na razie nie dokarmiam, przynajmniej póki pogoda sprzyja. Po południu trochę padało - w deszczu tutejszy krajobraz odrealnia się i oczyszcza umysł. Deszcz wypłukuje sztuczne problemy, zmienia wolę działania w lustro, w którym odbijają się wpatrzone w szybę oczy dziecka, które nigdzie patrzeć nie muszą, które śledzą jedynie rzeczywistość. Tu i teraz. 

Gdy tak siedzę z synkiem przy stole, chciałbym umieć jeszcze bardziej z nim być. Umysłem - wejść w dziecięce postrzeganie, skurczyć swoją świadomość w mały, twardy i precyzyjny kamyczek. Przestać ogarniać, zacząć być. Jemu to łatwo. On nie wie o tym wszystkim, co wokół niego. Nie ma spraw, planów, świadomych dążeń i motywacji. Gdy patrzy w okno, nie widzi konieczności skoszenia trawy, braku konieczności podlania sadzonek, czystości samochodu, wspomnień, piękna, brzydoty, nostalgii, natchnienia. Widzi na przykład kroplę, która toczy się po szkle i łączy z innymi. I jest nią. I nawet z tego nie zdaje sobie sprawy. 

Wieczorem pojawiła się mgła. Woń deszczu, wieczorna cisza na wsi, łąka i nasz rosnący sobie po cichu zagajniczek - po raz kolejny w tym tygodniu pomyślałem sobie, że nawet gdy nie ma czasu wyjść na dwór na dłużej, jedna chwila wystarczy, żeby cieszyć się z mieszkania tutaj.

Zdjęcia z telefonu. Aparat ciągle u Wandy. Po wczorajszym dniu miałem sporo zaległości do nadrobienia. A tutaj rzadko udaje się wpaść do kogoś na minutę, tylko po coś. No dobrze, niektórych czasem dopada przywleczona z wielkiego świata zaraza pośpiechu, ale ja się trzymam, przynajmniej wtedy, gdy nie odwiedzam tego świata wirtualnie przez okno komputera.

wtorek, 3 czerwca 2014

nowe sąsiadki przy ulu Wolności

Dziecinka chora i szaleje po domu, próbujemy pracować. Gdy jednak siadłem do komputera, na skrzynce pocztowej znalazłem ostateczne miksy nagrań na płytę. Gdy już je przesłuchałem, przyjechał majster Franciszek, by naprawić cieknącą grzałkę przy bojlerze w piwnicy. Zmiana grzałki zajęła mi ongiś pół dnia, a jeszcze dwóch chłopa musiało mi pomóc. Mistrz uwinął się w pół godziny i nie chciał nawet pieniędzy, bo to po drodze, a jeszcze łazienkę będzie nam robił, to mu zapłacić zdążymy. Na dodatek - co dla mnie kiedyś było normalne, ale dziś jest rzadkością - pamiętał, żeby do nas wpaść tego dnia z pomocą, choć rozmawialiśmy jeszcze przed weekendem, a potem w ferworze pracy zapomniałem mu przypomnieć. Ginący gatunek człowieka, który potrafi powiedzieć "nie", ale na którym można polegać jak na Zawiszy (też już przestarzałe powiedzenie), gdy już powie "tak". Powiem Wam jednak, że ostatnio coraz więcej takich wokół mnie. Niezgoda na bylejakość w relacjach sprawiła, że choć towarzystwo się przerzedziło, większość tych, co zostali i tych, którzy się pojawiają, darzę nie tylko sympatią, ale i szacunkiem, a czasem nawet podziwem.

Po wizycie majstra Franciszka już miałem otworzyć pliki z robotą, a tu zjawia się sąsiad pszczelarz i mówi, że u innego sąsiada wisi na drzewie rój, a on nie ma go gdzie umieścić. Ja do swojego nieużywanego ula zgubiłem gdzieś tylną klapkę (bo takie to koromysło klapkowe właśnie mi się trafiło), poza tym mam za mało ramek, ale przypomniałem sobie, że nowy znajomy z wioski nieopodal zaoferował się oddać mi swoje stare ule. Zadzwoniłem, czy to aktualne - a i owszem. Wsiadłem zatem w auto i tyle mnie komputer widział. Gdy byłem u znajomego ostatni raz, widać było siedlisko z szosy, ale pejzaż zarósł i już tylko stodoła cegliła się wśród pagórów. A stodoła jak to stodoła, niejedna taka w okolicach. Pobłądziłem przez to na pustkowiach, ale trafiłem w końcu do właściwego domostwa.

Nie wiem, ile czasu zleciało na ściąganiu od wieków nieruszanych korpusów, dennic, dachów, ramek i belek, odkurzaniu ich i sprawdzaniu. Ule wielkopolskie Ostrowskiej to były. Nigdy ich do tej pory nie rozumiałem. Ramki małe, korpusy również - może to specjalnie dla wątlejszych? A jednak jest w tym metoda. Dzięki temu, że ramki Ostrowskiej są mniejsze, można ustawiać jeden na drugim aż cztery korpusy! Pomiędzy nimi można wstawić jeszcze kratkę, przez którą robotnice przejdą, ale matka już nie. W ten sposób otrzymujemy osobne części ula: sypialnię i żłobek na dole, spiżarnię na górze. Jako że przy miodobraniu interesuje nas głównie ta ostatnia, nie musimy dzięki takiemu rozwiązaniu rozwalać pszczołom całej chałupy. Pamiętam do dziś, jak ze ściśniętym sercem patrzyłem na rozbijający się o ściany miodarki biały, bezbronny czerw z ramek pszczelarza Muchowskiego. Przy nowym ulu, który wygląda trochę jak lodówka Predom z lat 70., wystarczy - obrazowo i skrótowo to ujmując - chwycić spiżarnię, przełożyć dach niżej i w nogi!

Mój nowy-stary ul
Czekał mnie jeszcze zakup węzy w sklepie przeniesionym z ciasnego, nieciekawego budynku do starego młyna. Wysoki sufit, drewniane podłogi i futryny - najbardziej ogrodniczy z ogrodniczych sklepów. Miałem wrażenie, jakby cofnął się tam czas, i nawet nowoczesne opakowania towarów nie przekonały mnie, że to miejski sklep z XXI wieku. Węzę wtopiłem w domu w otrzymane od znajomego ramki i szło mi to znacznie szybciej niż rok temu. Cóż, nawet w grach komputerowych niewiele doświadczenia trzeba, by z poziomu 1. przejść na poziom 2., dwa razy w końcu wyższy. Co innego awans z 30. na 31. Dlatego tak fajnie i ciekawie jest poznawać nowe rzeczy, a tak trudno rozwijać umiejętności nabyte dawno temu.

Poza porządnym oczyszczeniem ula okadziłem go siarką, stawiając na dnie miskę z podpalonymi żółtymi kuleczkami. Mówię wam, nie podchodźcie nigdy tam, gdzie dymi siarka. Miałem duszności przez 15 minut. Za radą znajomego zalałem też woskiem kąty korpusów i wewnętrzne krawędzie dennicy. Powinno się to robić pewnie przy pomocy naczynia, w którym stopiło się wosk, ale ja po prostu podpalałem długą zapałką zlepione w sopel ścinki pozostałe po dopasowywaniu węzy, pozwalając, by kapiący wosk spływał wzdłuż odpowiednich krawędzi. Sparzyłem sobie przy tym palec tylko raz, prawie podpaliłem bluzę i o mało nie rozdarłem spodni ostrym kantem korpusu, ale ja zawsze przedkładałem kreatywność i spontaniczność nad zdrowym rozsądkiem. Rozwiązania mądre i wypróbowane nie tylko są nudne, ale i nierozwojowe.

Poszedłem po sąsiada. Myślałem, że zainstalujemy rój w ulu metodą klasyczną, strząsając pszczoły na ustawioną pochyło przy wylotku długą deskę (lub np. stare, spróchniałe drzwi), by za umieszczoną wcześniej wewnątrz matką powoli i dostojnie weszły do środka. Bo na ściance rojnicy znalazłem nawet matkę - pierwszy raz w życiu. W moim starym ulu Wolności nigdy jej jeszcze nie widziałem. Ale sąsiad, podobnie jak pszczelarz Muchowski, wolał bardziej bezpośrednie podejście, a ja nie wiedziałem i tak, jak matkę złapać i skłonić do zajęcia miejsca w nowym domu. Zdjąłem więc pieczołowicie przyszykowaną wcześniej spiżarnię z sypialnio-żłobka, usunąłem belki spomiędzy ramek i zrobiłem miejsce, by można było owady po prostu do ula strząsnąć. Były bardzo łagodne, jakby zagubione i zmęczone. Zapadał zmierzch, a w rojnicy przebywały już ponoć trzy dni. Ja też już byłem zmęczony, a jednocześnie zaaferowany na tyle, by nie wpaść na pomysł pożyczenia od sąsiadek jednej ramki z miodem, by nowe pszczoły miały co jeść. Jutro muszę to koniecznie naprawić, dzisiaj dam im na noc chociaż gotowego miodu. Sporo pracy czeka te pszczółki. Mnie też - kolejny weekend z głowy...

Pora kończyć dzisiejszy nadzwyczaj długi wpis i nadzwyczaj długi dzień. Dobrej nocy.

A prawdziwe zdjęcie ula będzie jutro.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Dzień Dziecka na wygwizdowie

Bawiliśmy się Lego Technics, czy tam Constructor, ale
zostawiłem u Wandy aparat, a na dysku mam zdjęcia
tylko Duplo Wojtusia. :)
A już się zapowiadało, że z Dnia Dziecka w naszej wiosce nic nie wyjdzie. Wanda, która wszystko zorganizowała sama, pojawiła się w świetlicy o czasie, jednak gdy nikt nie przychodził, wywiesiła kartkę, że impreza przeniesiona jest do jej domu i poszła. Pojawiliśmy się z synkiem pierwsi i wyglądało na to, że również ostatni, jednak po pewnym czasie zjawiło się jeszcze dwóch chłopaków z mamą jednego z nich.

Ze względu na niską frekwencję nie było konkursów i występów z wierszykami i piosenkami, były za to klocki Lego, które w ogromnej ilości spłynęły do Wandy od darczyńców. W życiu nie widziałem takiej ich ilości naraz. Nie minęło 10 minut od wywalenia całej zawartości wielkiego klockowego pudła na podłogę, a wszyscy zebrani - dorośli i dzieci - poczęli układać konstrukcje i bawić się. Coś niesamowitego! To był dopiero wszechogarniający Dzień Dziecka! Zapomnieliśmy szybko, że mieliśmy jechać jeszcze na festyn do miasteczka. 

Wanda to dobry duch naszej wsi, choć mało kto to docenia. Ma taki cel i misję, żeby życie tutejszych dzieciaków było lepsze, a przynajmniej fajniejsze. I jeśli tylko rodzice na to pozwalają, udaje jej się to znakomicie.