czwartek, 28 listopada 2013

elektrowieśniak w niemocy

Ciężkie bywa życie wiejskiego freelancera. Deadline na tłumaczenie i redakcję grubaśnej knigi jutro, tymczasem Energa postanowiła właśnie teraz, gdy przymrozek i ciemno, wymieniać słupy, przewody czy co tam wymieniać musowo. Przez grubych kilka godzin dziennie nie mamy prądu. Nie działa nie tylko piec, ale i komputery. Przed nami długa noc przy pracy. Mam nadzieję, że kolejna przerwa w dostawie elektryczności dopiero jutro po 10:00 (czyli według planu). Ale nigdy nic nie wiadomo, więc nie powinienem pisać bloga tylko pracować.

Ale jak tu pracować, gdy pani Joanna z Siedliska Pod Lipami przyznaje się do oglądywania filmu Bracie, gdzie jesteś?, i to również dla muzyki? A ja od dawna słucham niektórych artystów, którzy brali udział w nagrywaniu ścieżki dźwiękowej do tego filmu, przede wszystkim Alison Krauss & Union Station. Od około tygodnia rozpadam się zaś na milion radosnych motylków, gdy słyszę jeden z utworów z najnowszej płyty AKUS. Już dwa razy udostępniałem go na Fejzbuku, trzeci raz nie uchodzi. Ale tu jeszcze mogę! Achchch...


wtorek, 26 listopada 2013

poranki piękne, choć listopadowe

Najmniej obleśny listopad wszechczasów na Warmii przeszedł w listopad piękny i iskrzący się szronem o poranku. Wstawanie o 7 i odwożenie misiaczka do przedszkola szybko zmienia się z "ja nie chcę" w "łooo, jak pięknie!". Tym bardziej, że Wojtuś po zaprzestaniu spożywania mleka z butelki przerzucił się na standardowe śniadanko i przed wyjściem jest czas, by porozkoszować się widokiem z nowej kuchni przy porannej kawie. A po drodze samo piękno - most nad starym torowiskiem, z którego niedawno zabrano szyny, dalej wzgórza i las, stawy, stary klasztor w wiosce, gdzie póki co kupuję miód u prawdziwego druida i mistrza, pszczelarza Romana, strzelisty szpaler drzew i jedna z najpiękniejszych wiosek w regionie, gdzie mieści się szkoła i przedszkole.

***

Jako apendyks (a nawet apędyks, bo niespiesznie, czyli aspiesznie pisany) do tego wpisu odpowiem na pytania, które w liście zadała mi pani Joanna z Siedliska pod Lipami, jednego z najciekawszych neowieśniaczych blogów. Pytania są częścią zabawy w łańcuszek nazwany nagrodą przyznawaną blogerom przez blogerów. Bardzo dziękuję za wyróżnienie. To bardzo miłe, pytania ciekawe, więc choć nie przepadam za łańcuszkami (i nie pociągnę tego dalej) odpowiadam z przyjemnością. Myślałem nad odpowiedziami podczas kilku ostatnich dni.

Najważniejszy dzień z życia?

Nie potrafię patrzeć syntetycznie na swoje życie i porównywać wartościująco różnych jego dziedzin. Najważniejszy był chyba dzień moich narodzin, bo bez tego trudno by mi było cokolwiek przeżyć, stworzyć, osiągnąć. Serce podpowiada mi też dzień narodzin mojego synka. Rozum jednak dodaje, że bez dnia, w którym poznałem moją obecną żonkę, nie byłoby i tego. Co jest ważniejsze? Nadal myślę.

Co wywołuje Twój uśmiech?

Ciekawa refleksja, która przychodzi do głowy, tak jak przed sekundą. Dobra piosenka w odpowiednim czasie i sytuacji. Rozgwieżdżone niebo. Kobieca uroda, w tym jej najbardziej ulotne i subtelne przejawy. Widok lubianej lub kochanej osoby. Widok kogoś, kto wzruszająco śpi - najczęściej jest to synek. :) Widok setnego durnego błędu podczas przeprowadzania korekty. I wiele innych zjawisk.

Filmowa fascynacja?

Film "Bracie, gdzie jesteś" braci Coen. Ale to bardziej muzyczna fascynacja. Czysto filmowych chyba nie mam, nie oglądam zbyt wielu filmów i większość szybko zapominam.

Literacka fascynacja?

Kilka. Największa w tej chwili to biografia Leonarda Cohena pióra Sylvii Simmons. Skończyłem czytać wczoraj i brakuje mi jej. Dziś zamierzam zacząć przeglądać ją od początku, wyszukując inspiracje do poszukiwań w sieci. Ale to też muzyczna fascynacja, twórczość i biografia Cohena towarzyszy mi od dzieciństwa, niezmiennie fascynując, inspirując, tłumacząc mi moje własne życie i rzucając światło, gdy jestem na zakręcie i nie rozumiem, co się dzieje. Właściwie to wszystko można podciągnąć pod literaturę.

Wymarzony prezent?

Teraz? Banjo. :)

Życiowe motto?

I tu zależy, na jaką życia dziedzinę spojrzę i w jakim momencie. Wierzę, tak jak Ty, Asiu, że ograniczenia są tylko w mojej głowie, i wiele razy miałem okazję się o tym przekonać. Sam jestem autorem swojego życia, a gdy wydaje mi się, że jest inaczej, to też jest moja decyzja. Lubię też słowa Cohena: There is a crack in everything - that's how the light gets in. A w kwestiach ostateczności oraz komunikacji międzyludzkiej mam własne: Duchowość łączy, religia dzieli.

Góry, czy niziny? A może morze?

Góry są piękne, ale zasłaniają widok. Morze jest dla mnie zjawiskiem zbyt wszechogarniającym - czuję się zagubiony i obcy, gdy z nim przebywam. Jeziora. Jeziora. I jeszcze raz jeziora.

Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?

Pierwszym było chyba to, w którym leżę w łóżku z drabinkami i mówię coś do czytającej obok książkę mamy. Albo tylko myślę, że coś mówię, bo ona nie zwraca na mnie w ogóle uwagi, tylko czyta. Cała wizja się chwieje, jakby była kręcona kamerą z ręki przez czołgającego się człowieka. Może to wspomnienie bardzo wczesne, z czasów braku koordynacji ruchowej i myślenia sensomotorycznego... A może tylko mi się zdaje. :)

Miasto, czy wieś i dlaczego?

Źle się czuję, gdy wokół jest zbyt dużo osób, rozprasza mnie nadmiar bodźców - samochody, tłok, reklamy, krzyki, sygnały. Kocham przestrzeń i atmosferę bezdroży. Czasem brakuje mi ludzi, knajp, hałasu, ale rzadko - akurat na tyle, bym z przyjemnością czasem ruszał w Polskę z mojego wygwizdowa.

Jakie wnętrza lubisz?

Drewniane, tradycyjne, nostalgiczne, ale raczej proste. Lub pomysłowe. Niezbyt ozdobne czy barokowe. Wiejskie chałupy utrzymane w tradycyjnym stylu są OK.

Wzór do naśladowania? 

Zależy w jakiej dziedzinie. Ogólnie od kilku lat pracuję nad dostrzeganiem siebie, własnej specyfiki i nieoglądaniem się na wzory. Wielu ludzi i postaci inspiruje mnie jednak. Imponuje mi np. styl i klasa mojego ulubionego polskiego singer-songwritera, Andrzeja Garczarka, którego miałem przyjemność poznać (też jest neowieśniakiem), bezkompromisowość i codzienna odwaga mojej przyjaciółki Kasi, sumienność i konsekwencja mojej żonki, a z daleka - również styl i klasa, a także pracowitość Leonarda Cohena, odwagę stawiania wszystkiego na jedną kartę, którą ma Bob Dylan i wielu innych wybitnych ludzi. Inspirują mnie i prowadzą słowa wielkich nauczycieli, szczególnie Buddy i Laozi. Ale nie chciałbym być kimkolwiek z nich, nie chciałbym być tacy jak oni.

piątek, 22 listopada 2013

mały świat

Dwa dni sam z synkiem w niełatwym okresie jego rozwoju. Myślałem, że będzie źle, że nerwy mi wysiądą, wyobrażałem sobie, że będę krzyczał, a on płakał. Było zupełnie inaczej. Dlaczego? Bo musiałem pogodzić się z tym, że poświęcę mu cały wolny czas, i otworzyć się na tę najważniejszą w życiu relację.

Jak w piosence Pawła Wójcika:

środa, 20 listopada 2013

dzień dziecka

Rzadko zdarza mi się dzień sam na sam z synkiem - gdy żonka wyjeżdża, jedzie zwykle na długo i zabiera Wojtusia do jego dziadków. Ja wtedy władam domowym królestwem niepodzielnie. A właściwie podzielnie - z matką poezją. Rozkład dnia i nocy wygląda zupełnie inaczej, nawet śpię gdzie indziej, bo szkoda mi węgla, by grzać wszystkie pomieszczenia i zakręcam większość kaloryferów. 

Teraz jednak żonka wyruszyła w długą na koncert do samiuśkiego Lublina, a ja zostałem z dziedzicem swym. I wiecie co? Było w porządku - w sumie to od 15:00, kiedy odbieram go z przedszkola do 20:00, kiedy idzie spać, upływa tylko 5 godzin. Po tym, jak się nastawiłem na to, że podczas owych godzin muszę raczej zapomnieć o pracy, graniu i czytaniu, w ogóle się nie zmęczyłem. Pobawiliśmy się za to we wszystkie możliwe zabawy, zbudowaliśmy z klocków lego drzwi do Drzwido, helikoparkę i Czołg z Procą Zamiast Lufy, aż w końcu Wojtuś szczęśliwy poszedł spać. 

Ja coś szczęśliwym ostatnimi czasy nazwać się nie mogę, a dzięki synkowi zapomniałem o tym na chwilę. Jeszcze jutro dzień mnie czeka podobny. Nie pogardziłbym w sumie i piątkiem. Przynajmniej teraz tak mi się jeszcze wydaje.

czwartek, 14 listopada 2013

operacja przygraniczna

Namierzyłem mysi kanał przerzutowy za szafą w moim własnym, wyobraźcie sobie, gabinecie. Właściwie to kot namierzył, a ja zauważyłem, że podejrzanie dużo czasu spędza na gapieniu się w jedno miejsce. Wcześniej biegła tamtędy rura od centralnego ogrzewania, a po remoncie został lekko tylko zaszpachlowany okrągły utwór. Gdy odsunąłem szafę, otwór ów zaszpachlowany już nie był, a wokół walały się okruchy tynku. Z wewnątrz dobiegał dźwięk skrobania, który zaintrygował Freyę. Czuć też było zimny podmuch. Cóż było robić - zebrałem materiały i mimo późnej nocy przez dobrą godzinę zatykaliśmy z kotem mysią dziurę gruzem, kamykami i pianką poliuretanową, której gryzonie ponoć nie cierpią. Na drugi dzień zajrzałem za chałupę. Dokładnie w miejscu, gdzie ściana gabinetu stykała się ze ścianą domu namierzyłem wlot. Sporządziłem mieszaninę gładzi szpachlowej z potłuczonym szkłem i zalepiłem i ten otwór. Mam nadzieję, że to ostatnie źródło myszy w naszej chałupie. Zobaczymy.
Najpiękniejsze niebo świata, nawet w listopadzie

A listopad, że tak z innej beczki zagaję, piękny jak nigdy. Czyżby naczelni zagramaniczni meteorolodzy mieli rację, że czeka nas łagodna zima? Przydałoby się dla odmiany - nadal mam dosyć śniegu po ostatniej Wielkanocy. Poza tym moja biedna pszczela rodzinka mogłaby nie przetrzymać długotrwałych mrozów. Na razie jeszcze chodzę do chlewika po wkrętarkę bez kurtki. Gdy się pierwszy raz przeziębię, będzie to znak, że zima idzie.

środa, 13 listopada 2013

reminescencje remontowe

Kochani! Dziękuję Wam za wypowiedzi na temat oprysków, śmieci itp. Są dla mnie bardzo cenne. Tych, którzy nie rzekli jeszcze nic, zachęcam. Nie musi być długo, jeśli nie ma czasu i sił, ale chociaż cokolwiek, ogólnie. Też się wypowiem wkrótce, gdy czas odsapnięcia nadejdzie. Temat bowiem trudniejszy jest niż inne, jeśli chce się go zbiorczo potraktować, a i z różnych stron i punktów widzenia opisać. Na razie temat zastępczy. Sufit.

A, jeszcze! Kasia z Bart (nota bene kocia ciocia naszej Frei) pisze, żeby nie zabierać kotu myszy, bo przestanie łapać. Kasiu! Myszy u nas w tym roku na szczęście mało - na razie dwie tylko były. Dzisiaj Freya przez godzinę galopowała, po podłodze i ścianach, miaucząc i pomrukując, uganiając się za własnym ogonem, każdym leżącym na ziemi paproszkiem i polując na wszystko, co się dało, nawet na nogi stoicko sobie stojącego stołu. Nie wierzę, by nie rzuciła się za myszą, gdyby takowa się napatoczyła.

Lato 2013. Belki już są. No, prawie...
A ja przywiozłem z miasta pięć rulonów wełny mineralnej i wziąłem się za ocieplanie sufitu. Wtargałem wszystko na strych, poukładałem równo płyty OSB i, przestawiając wszelkie urzędujące tam dostojne graty, rozwinąłem wełnę na całej połaci. Tam, gdzie nie można było do tej pory stąpać, gdyż poza rachitycznymi konstrukcjami sufitowymi nie było żadnego oparcia dla ciężaru człowieka, poustawiałem tu i ówdzie deski, a nawet jakieś stare, drewniane, malowane na zielono drzwi walające się do tej pory pomiędzy kartonowymi pudłami.

Nasz drewniany sufit nad pokojem (ok. 18 m2) kosztował ok. 500 zł. Rekompensatę pewną stanowi mnóstwo drewna na opał - rozebraliśmy trzy warstwy desek i usunęliśmy stare belki. Zeszły na tym w sumie ze 4 dni, jeśli się nie mylę. Nowy sufit jest jednak piękny. Zdjęcia nie zamieszczę, bo nie mam chwilowo kabla do aparatu. Może później uzupełnię. Do budowy wykorzystaliśmy nowe, nieprzeschnięte deski z tartaku, pomiędzy którymi już po miesiącu były widoczne szpary. Deski jednak przytwierdzone zostały przez przemyślnego majstra Franciszka do belek jedynie prowizorycznie i tylko po to, by podczas procesu schnięcia nie wykręcały się zbytnio. Wiosną zwinę na chwilę wełnę i odsunę płyty, by poprzesuwać deski ostatecznie - dopiero wtedy można będzie rzec, że sufit gotowy.

wtorek, 12 listopada 2013

zamiast spraw istotnych

Chcę napisać o pewnej ważnej sprawie, ale albo nie mam natchnienia, albo jestem zbyt zmęczony. Napisze zatem o czymś innym, ale na koniec zadam Wam pytanie.

Nasza kotka Freya obudziła nas ostatnio, wpadając z łomotem do sypialni. Wskoczyła pod łóżko, skąd dobył się podejrzany pisk. Po chwili chciała wskoczyć na materac, ale zsunęła się wraz ze szlafrokiem żonki, który zaraz zaczęła atakować. Podniosłem szlafrok. Wyturlała się z niego mysz. Zwierzątko wybiegło z sypialni, za nią kotka. Dorwała je w przedpokoju. Chcąc poczekać, aż złapie je w zęby, by szybko ją podnieść i wynieść na dwór wraz ze zdobyczą, poszedłem tam również. Jednak Freya ani myślała kaleczyć myszy w ten sposób. Bawiła się z nią na wszelkie sposoby, mysz wbiegała nawet pod nią. Wymiękłem w momencie, gdy ujrzałem Freyę przytrzymującą łapą ogon myszy i mysz stojącą słupka w pozycji bojowej i trzepiącą kotkę łapą po nosie. Pokręciłem głową, chwyciłem mysz za ogon i wyrzuciłem przez okno na łąkę. Kotka pomruczała z niezadowoleniem i oddała się drzemce.

A pytanie z innej zupełnie beczki. Może doda mi energii do napisania tego, co planuję.
Co sądzisz - osobno! - o:

  • używaniu roundupu przy uprawach i ogródku, 
  • o opryskach, 
  • stosowaniu środków chemicznych przeciwko owadom,
  • wyrzucaniu popiołu na szosę lub na stertę,
  • zakopywaniu lub paleniu śmieci w piecu,
  • wypalaniu łąk,
  • rolnictwie ekologicznym,
  • projektom zakazu stosowania wszelakiej chemii w rolnictwie,
  • odstraszaniu lub ekologicznej eliminacji szkodników (budki dla ptaków/nietoperzy itp.),
  • segregacji odpadów.

Koniecznie zaznacz przy odpowiedzi, czy mieszkasz w mieście, czy masz dom na wsi (napisz, czy stały, letniskowy, czy mieszkasz cały rok, czy tylko bywasz).

piątek, 8 listopada 2013

MUCHY - film A. Hitchcoka wg opowiadania S. Kinga

Śmiałem się z pewnego leśniczego, że wrzucił na Fejzbuka zdjęcie jakiejś faktury ze zdechłymi muchami, pisząc, że takie tam u niego oznaki listopada. I pokarało.

Zaczęło się od tego, że żonka zawołała mnie do salonu, bym wybił kilka much wściekle bzyczących przy żyrandolu pod naszym nowym, pięknym, drewnianym sufitem. Jako że jestem od niej ok. 30% wyższy, dokonałem tego bez trudu, zauważyłem jednak, że much nadal jest tyle samo, na dodatek bzyczą jeszcze wścieklej. Z lekkim niepokojem postanowiłem przyjrzeć się zjawisku. Odkryłem jeszcze więcej much siedzących pomiędzy deskami sufitu. Szczeliny są spore, bo kładliśmy nowe, niewyschnięte jeszcze deski. Dopiero wiosną będziemy je ostatecznie umiejscawiać. Na razie położyłem tylko na nich luzem płyty OSB i wełnę mineralną.

Wróciłem po muchozol, wygoniłem rodzinkę do swojego gabinetu i dalej psikać po suficie. Zamknąłem za sobą drzwi. Gdy po piętnastu minutach wracałem, muchy słychać było już w przedpokoju. Zląkłem się nieco. Nacisnąłem klamkę.

Znam litość. Ilustracji do tekstu nie będzie.
Hałas był oszałamiający. Zewsząd słychać było brzęczenie - pulsujące, transowe, rozpaczliwe, oszalałe. Po podłodze leżało, kotłowało się i chodziło kilkadziesiąt owadów, kolejne zaś okupowały sufit i ścianę koło okna. Wziąłem odkurzacz. Po naliczeniu trzydziestu much przestałem liczyć i zacząłem się zastanawiać. Przypomniałem sobie, że w zeszłym roku nakryłem małą wylęgarnię przy oknie na strychu - dokładnie nad salonem. Jeśli i tym razem stwory urządziły tam sobie porodówkę, sytuacja się wyjaśniła. Zrobiło się bardzo zimno, ja właśnie napaliłem, sufit nie jest już szczelny, muchy spokojnie potrafią znaleźć drogę do światła i ciepła, które czują. Cóż - nadeszła pora na wyprawę.

Wyłączyłem Lords of the Rings Online i przygotowałem się na prawdziwego questa. Wziąłem pod jedną pachę dwie pianki poliuretanowe, a pod drugą dwa napoczęte muchozole, które mi zostały z corocznego oczyszczania piwnicy z lęgnących się tam komarów. Z latarką w zębach i sercem na ramieniu ruszyłem na strych.

Rozpocząłem od piankowania krawędzi sufitu pod płytami OSB. Zacząłem od wewnętrznej strony - tej bliżej środka domu. Gdy doszedłem do ściany z oknem, przeraziłem się. W świetle mojej ekstrawaganckiej latarki na korbkę z Tesco, która nie tylko świeci, ale i odbiera Radio Maryja, ujrzałem setki much leżących i siedzących na pokrywających strop płytach OSB, na wełnie, pod wełną, na deskach sufitowych. Rozlegało się cichuteńkie brzęczenie. Odłożyłem muchozole. Dokończyłem uszczelnianie sufitu, po czym otworzyłem oba pojemniki z trującym gazem i oburącz, jak szalony rewolwerowiec, wystrzeliłem chmury gazu w stronę owadów, wycofując się powoli. Spryskałem też pokrywającą płyty wełnę i wstrzymując oddech, pospiesznie wróciłem na dół.

Jeszcze mnie piecze gardło od tego gazu, a żonka jeszcze przez pół godziny latała po pokoju z łapką i odkurzaczem. Pomagała jej kotka Freya, która zeżarła chyba z 50 much. Mam nadzieję, że nic jej nie będzie. Nie takie rzeczy już jadła. Jak już pisałem, nie gustuje wyłącznie w myszach.

A gdyby tak podczas naszej nieobecności muchy i myszy wypowiedziały sobie w naszym domu wojnę totalną? I tak by się powybijały, że zostałby tylko jeden osobnik zwycięskiej armii, którego załatwiłaby Freya...

czwartek, 7 listopada 2013

ciąg (dalszy) nastąpił

Łada i ja
Rano po odwiezieniu synka do przedszkola wróciłem na miejsce akcji. W świetle dnia wyraźnie było widać to, co już wczoraj stwierdził sąsiad - łada wisiała na podwoziu - koleiny miały z pół metra głębokości, a na dnie błoto i wodę. Cały teren był lekko podmokły. Spróbowałem ponownie u gospodarza. Tym razem wyglądał lepiej i zgodził się pomóc. Wzuł gumofilce, spróbował odpalić działający traktor, przyniósł wiadro kranówy i wlał ją przez wielki lejek do środka.

W międzyczasie pogawędziłem z jego matką - starowinką o silnym litewskim akcencie. Opowiadała, że sprowadziła się tu z rodzicami, gdy miała kilka lat. Jej mąż pochodził z lubelszczyzny. Opowiadając o swoich dzieciach, a potem o okolicy, wskazała na sąsiednie gospodarstwo znajdujące się po drugiej stronie spękanej szosy.
- Tam stało puste dwa lata, bo kobietę dzieci wzięły do siebie. Ale potem coś chyba zięć już nie chciał i wywieźli ją z powrotem. Dziewięćdziesiąt pięć lat już ma, to nie tak łatwo samemu. Przewróciła się tera ło, latem, i złamała biodro. W szpitalu leży, a tu znowu pusto. Musi już trzy miesiące, nie wiadomo, czy wróci... Dzieci za granicę powyjeżdżali, córka z zięciem nie chcą...

Tymczasem gospodarz przejechał traktorem przez pole i ustawił się za ładą. Przeciągnęliśmy wehikuł tam, gdzie kończyła się żwirówka, którą wczoraj tu przyjechałem. Dowiedziałem się jeszcze, że drogi dalej nie będzie, bo tu prywatny teren. Trochę szkoda, bo kończy się dwieście metrów od szosy, byłby skrót, ale trochę się nie dziwię mieszkańcom siedliska, że nie chcą, by im ciężarówki z drewnem przez jeździły pod oknami. Odcinek pomiędzy zakopaną ładą a podjazdem od strony szosy ewidentnie nie nadawał się do jeżdżenia. Miałem problem żeby w ogóle przejść.

Po południu wróciłem tam z żonką, która pojechała dalej do przedszkola, a ja dałem chłopu 15 zł za paliwo i płytkę z moimi piosenkami, po czym szczęśliwie odstawiłem ładzinę na własne podwórko. Następnym razem, gdy będę miał ochotę na przejażdżkę po nieznanym terenie... znów pojadę tam, gdzie poniesie fantazja. A co!

środa, 6 listopada 2013

trochę inaczej niż w grach

Odebrałem toyotką syna z przedszkola. Po drodze zaczął zasypiać, w nadziei zatem, że uśnie zupełnie i będę miał w domu więcej czasu na pilne zlecenie, zamiast pojechać prosto do domu, skręciłem nową, szeroką, żwirową drogą w las. Od pewnego czasu już kusiło mnie, by sprawdzić, dokąd wiedzie ten szlak. Po kilku kilometrach zawijasów wśród dumnych, strzelistych sosen i brzóz, jadąc samotnie środkiem szerokiego jak czteropasmówka, ubitego żwiru przez oszałamiający leśny pejzaż, nagle znalazłem się na końcu drogi. Dalej wiodła już tylko polna ścieżka. Sto metrów dalej widać było samotne gospodarstwo, a za nim szosę. Postanowiłem do niej dotrzeć i wrócić do domu.

Zapomniałem jednak, że nasza toyota grzęźnie od razu, gdy zjedzie z asfaltu. I ugrzęzła. Koleiny na ścieżce okazały się lekko błotniste - jednym kołem wjechałem w błoto, a to już wystarczyło, by samochód został. Nie pomogła saperka, lewarek, ani stare, gnijące kawałki drewna porozrzucane tu i ówdzie. Tyle tylko, że synek zasnął w foteliku. Zadzwoniłem po żonkę, która przyjechała naszym czołgiem, czyli ładą nivą, i wspólnymi siłami wykaraskaliśmy toyotę z opresji. Żonka wsiadła za kierownicę i zawiozła synka do domu.

A ja cóż - przecież nie będę wracał tą samą drogą. Do szosy miałem sto metrów i bardzo byłem ciekaw, dokąd ona prowadzi. Mam taką właściwość, zapewne przez gry komputerowe, że rzadko biorę pod uwagę ryzyko podczas wypraw zwiadowczych. Po nieznanym lesie chodzę, aż zabłądzę, a gdy jadę autem, wjeżdżam w każdą ścieżynę, która mnie przyciągnie. Zawsze przecież można wczytać save'a...

Ruszyłem więc terenówką naprzód w trakt. Kilka metrów od wjazdu w gospodarstwo zatrzymał mnie rozciągnięty w poprzek ścieżki drut. Chciałem skręcić w pole, by zawrócić, ale koła stoczyły się w koleiny. I tam już zostały. Nie pomogła blokada osi, która ponoć miała wyciągnąć nivę z każdej sytuacji.

Robiło się ciemno, a ja nie mogłem uwierzyć, że łada tak ugrzęzła. Gdy jednak odpalany po raz kolejny rozrusznik zaczął rzęzić, poddałem się. (I tak wdzięczny jestem Dzikowi, mechanikowi, że zamontował na chłodnicy wentylatory - bez nich poszedłby układ chłodzenia). Koło gospodarstwa stały dwa traktory, ale gospodarz, który otworzył, powiedział, że boli go żołądek, jeden traktor nie działa, a drugi ma pewnie słabe akumulatory i że nie pomoże mi. Byłem już zbyt zestresowany faktem, że zamiast zyskać, straciłem mnóstwo czasu, i nie próbowałem w żaden sposób przekonać go do pomocy. Zadzwoniłem do sąsiada z terenówką. Przyjechał, ale okazało się, że ma awarię napędu, który działa tylko na dwa koła. Nie dało rady. Wróciłem z nim do domu.

Ponoć Wojtuś, gdy się obudził podczas mojej nieobecności, nie mógł pojąć, co się stało.
- A gdzie tata? - pytał żonkę.
- Zakopał się ładą i wróci później.
- Nie! Toyotą się zakopał!
- Najpierw toyotą, a teraz ładą.
- Taaak? To kto mnie psywiózł do domku?!

niedziela, 3 listopada 2013

esencja

Za sobą mamy przemiły wieczór z sąsiadami przy mieszance studenckiej, osobliwej, a może wyrafinowanej (a na pewno hipsterskiej) sałatce małżonki (cukinia, czosnek, miód, feta...), Songs from a Room Cohena i słoikówce. To wszystko dość dobrze odzwierciedla klimat neowieśniaczy. Na zdjęciu - słoikówka.

piątek, 1 listopada 2013

w Malborku

Moje zainteresowanie historią Warmii i Mazur omijało dotychczas czasy krzyżackie. Zapewne to z sympatii do plemion pruskich, które chrześcijańscy rycerze wytłukli. W końcu jednak dałem się skusić opisom stolicy zakonu ze starej książki Eugeniusza Paukszty i na kolejną zamkową wyprawę pojechaliśmy do Malborka.

Smutno trochę, że centrum miasta zostało tak zniszczone podczas ostatniej wojny i że zamiast je odbudować, ocalałe materiały wywieziono do Warszawy. Pozostał tylko średniowieczny układ ulic i kilka śladów przeszłości. Oraz oczywiście zamek.

Jako że jeden jotpeg wart jest więcej niż tysiąc słów, nie ględzę już dalej, tylko wrzucam zdjęcia.

Stare miasto dziś...








Krzyżacki piec do ogrzewania sali biesiadnej. Pochłaniał mnóstwo drewna.
Nic dziwnego, że z pruskich grodów nic nie zostało.

Mistrzowie

Gdyby mi tak chałupa pękła, to bym się chyba załamał.



Komnata grobowa wielkich mistrzów



Zdjęcie zamku z 1945 r.



Widok z okna

Krzyżacki kibel. Serio. Mieli całą WC basztę i tego typu
klopy na każdej kondygnacji! Bardzo długo trzeba było tam pędzić.
A jeszcze zbroję rozpiąć na koniec...

Pędzenie do WC baszty


Nie udało się wejść na najwyższą wieżę - była zamknięta z jakiegoś powodu. Cóż - trzeba będzie tam wrócić.