wtorek, 30 lipca 2013

wojna!

Baza napastników została obwarowana w sposób mistrzowski. Jeśli ktokolwiek chciałby urządzić tam nalot i miał na to odwagę, musiałby najpierw znaleźć drogę. Tych jest niewiele i są trudno dostępne. Nie pomagają porywiste wiatry, które uniemożliwiają precyzyjną nawigację w powietrzu - trafienie w którąkolwiek z naturalnych bram prowadzących do bazy graniczy z niemożliwością.

Lot w przeciwną stronę jest natomiast łatwy, a liczba strategii i taktyk, które umożliwia położenie bazy jest praktycznie nieograniczona. Napastnicy pojawiają się znikąd. Szarżują u wrót, obrońcy biegają bezradnie z miejsca na miejsce, napastnikom powiódł się kolejny rabunek.

Zamykamy bramy, zostawiając mieszkańcom miasta jedynie wąskie przejście. Tu przeważające siły obrońców mają większą szansę na odparcie ataków. Niestety, rozbójnicy założyli nową bazę na tyłach miasta, tuż nad dachami niczego nie podejrzewających mieszkańców. Szczęściem, nad miastem czuwa większa siła. Wrodzy agenci zostają starci na proch. Szykuje się kontrofensywa. Gromadzone są środki, siła i odwaga, by raz na zawsze pozbyć się wroga, uderzając w jego najczulszy punkt - niszcząc odkrytą właśnie bazę. Dokonam tego ja.

Baza rozbójników

poniedziałek, 29 lipca 2013

klęska na przeglądzie, goście i komin

Wdziałem strój kosmonauty, zebrałem narzędzia, opanowałem stres i zabrałem się do pierwszego przeglądu ula. odstawiłem na bok daszek, usunąłem dwie belki, wziąłem podkurzacz i... nie ma dymu. Zgasło. Wróciłem do kotłowni (jeszcze bez pieca), gdzie mam warsztat i gdzie składuję pszczelarski sprzęt, by rozpalić podkurzacz na nowo. I lipa. Znów dym skończył się, gdy tylko chciałem podnieść ramkę. Cóż - pudełko zapałek było lekko miękkawe, co trzecią udawało mi się zapalić - zdradzało to dużą wilgotność wewnątrz warsztatu. Zatem próchno w podkurzaczu również było wilgotne. Nic dziwnego, że nie udało mi się stworzyć żaru. Ech, przenoszę podkurzacz do domu, a w warsztacie będę chyba trzymał tytoń fajkowy. A przegląd zrobię jutro lub później.

Znalazłem też na belkach, pod daszkiem ula trzy kulki o średnicy ok. 1 cm, wykonane jakby z błota lub gliny. chcąc je usunąć, rozwaliłem jedną. W środku była larwa. Pasożyty, czy może mateczniki? Jeśli to drugie to szkoda - w ulu nie ma matki. Jak ja mało jeszcze wiem...

Tymczasem na majątku są goście i komin. Dwie koleżanki z młodszymi od Wojtusia dziewczynkami. Istny babiniec. Obawiałem się wszechogarniającego chaosu, ale dzięki temu, że goście są bardzo pomocni i samowystarczalni, a my wciąż dobrej myśli i dobrej woli, jest cudnie. Poza chronicznym niewyspaniem - co wieczór gadamy, gramy i śpiewamy - czuję się nawet lepiej niż zazwyczaj, choć doskonale czuję się też sam i kocham ciszę. A jednak brakowało mi tu ludzi. Przyjechał jeszcze Tomek, taki bard szaman, ale na jeden tylko wieczór. Gdy odjeżdżał autobusem, Wojtuś płakał i trzeba mu było kupić podobny autobus w sklepie z zabawkami. Słowem - jest przekolorowo. Dzisiaj ognisko. Ale małe, bo w nocy ma być 20 stopni. Wspaniałe warunki na noce na świeżym powietrzu.

Acha, komin wspomniałem. Komin systemowy zbuduje nam z przywiezionych TIR-em przez kuriera części majster Franciszek. Będziemy mieli chlewik z kominem. Bajer, nie?


czwartek, 25 lipca 2013

nie tylko o kocie

Tylko baby potrafią się wściekać tyle czasu. Starałem się kosić szybko, nie rzucałem się w oczy, minęły dwie godziny, a franca jedna wściekła do szaleństwa jeszcze próbowała mnie dziabnąć. Nie, koszenie w pochmurny dzień terenu bogatego w kwiaty to zły pomysł, gdy tuż obok ule. Ale cóż - czasem trzeba i kosiarką spalinową, jeśli na nowe koło magnesowe i klin idzie czekać zbyt długo. Teraz pszczółki nareszcie mogą odetchnąć pełną piersią.

Miało być o nowym kocie. No i trochę będzie. Jestem miłośnikiem kotów, ale takim cichym. Nie lubię o nich rozmawiać, pisać, mówić, zachwycać się. Prawdę mówiąc, nie zwracam na swojego kota zbytniej uwagi. Lubię nie zwracać uwagi na kota. Kot też to lubi - ma we mnie ostoję spokoju. Jako że ma dopiero ponad miesiąc, nie potrzebuje tego spokoju jeszcze zbyt wiele, ale przy naszym dwuletnim synku męczy się bardzo szybko. Na szczęście nie boi się ani jego, ani niczego. Kot to chyba kotka. Nie wiadomo jeszcze, jak się nazywa, bo żona - bardziej ona jest właścicielką niż ja - jeszcze się nie zdecydowała. Rządzą imiona Iława i Niebójka.

Kot jest biały i ma kilka czarnych łatek - wszystkie z prawej strony. Wygląda przez to, jakby mu się kożuch przekrzywił. Fajny jest, mądry, od razu korzystał z kuwety, smakuje mu wszystko, mało miauczy - oznajmia swoją potrzebę raz, a potem grzecznie czeka. O rany, gdyby Wojtuś też tak miał... miau.

Dobra, idę grabić trawę.

wtorek, 23 lipca 2013

można liczyć tylko na ogórki

Na dworze obleśna, lepka mżawka - starty na proch przez polskie wichury deszcz, który musiał przywędrować na Warmię z Bieszczad, gdzie mieliśmy okazję podziwiać go w pełnej krasie. Przy ulu pusto, pszczoły wystawiły tylko dwie strażniczki, które wtuliwszy głowy w kołnierze przycupnęły w głębi wylotka, by przy papierosku obgadywać trutnie. Gdy jednak przystawić ucho do ścianki, słychać głęboki, mięsisty, niski dźwięk tysięcy skrzydeł. Żyją i mają się dobrze.

Niestety, ul nadal jeden. Pszczelarz Muchowski nie pofatygował się do nas z pszczołami mimo obietnic, że podczas naszej nieobecności zainstaluje ul. Nie miał czasu, bo miodobranie. Muszę pilnować, by nie podrzucił mi teraz ula, w którym nie ma kropli miodu - na dodatkowe dokarmianie pszczół wydam więcej niż wiosną na porządną, dobrze przezimowaną rodzinkę. Cóż, najwyżej zaopiekuję się tylko tymi pszczółkami, które mam, a pasiekę rozbuduję wiosną. I tak ostatnio wciągnęło mnie znowu muzykowanie i kasę ze sprzedanych właśnie dziś klawiszy przeznaczam na nagranie płyty.

Poza nieobecnym obiecanym ulem pada chyba również projekt łąka kwietna. Nie było możliwości, by konkretnie się umówić z rolnikiem, który miał ruszyć glebę z nowowyrosłą roślinnością (a to nieobecny, a to po flaszce, a to za wcześnie, a to za pośrednictwem żony, a to niby był, ale nie zrobił wszystkiego...). Teraz roślinność tak się rozpanoszyła, że trzeba by właściwie od nowa ją usuwać i orać. Nie chcę kolejny raz stosować roundupu. Dowiem się, czy na pewno jest już za późno, i skorzystam z usług normalnej firmy. Z fakturą i zawsze trzeźwą i obecną panią lub panem przy telefonie. Nawet jeśli miałoby to kosztować więcej. Pewnie to powszechna wśród neowieśniaków cecha, ale przyzwyczaiłem się do załatwiania takich spraw przy pomocy schematu zamówienie-robota-zapłata. Z czego pierwszy etap trwa najkrócej, a nie najdłużej, tak jak teraz.

Kosiarka tymczasem zepsuta. Nasz sąsiad, istny anioł warmiński (nie mylić z bieszczadzkimi!) obdarzony na dodatek solidną wiedzą praktyczną z zakresu technologii NASA - podobnie postrzegam silniki spalinowe - stwierdził uszczerbek na takim ciężkim kole z magnesami, co to 150 zł kosztuje. Muszę kupić nowe, by je wespół zespół sprawnie wprawić w machinę i podjąć rozpoczęte dwa tygodnie temu golenie podwórka.

OK, nasmarowałem już pół ekranu tekstu, więc o nowym kocie napiszę jutro, a dziś na zakończenie pokażę wam ogórka, który wyrósł nam w ogródku. Dla zobrazowania skali sfotografowałem go z flaszką. Oto on. One:



Nawet smaczny był. Zdróweczko!

poniedziałek, 15 lipca 2013

o Bieszczadach teraz niedawne wspomnienie

Bieszczady, kiedyś tam...
Bieszczady to cudowna kraina dla sezonowych i niesezonowych trampów, włóczących się studentów, szczególnie tych wiecznych, pięknoduchów, niebieskich ptaków, swobodnych przemierzaczy świata i tym podobnych malowniczych indywiduów. Wszystkie te określenia pasowały do mnie jeszcze dziesięć lat temu - do tego, kim byłem naprawdę, we własnym mniemaniu i potencjalnie. Miałem własną, głęboką i trudną rozmowę z bieszczadzkimi duchami, która skończyła się rozbratem. Bo ja i Bieszczady - te prawdziwe, objawiające się tylko najwrażliwszym - to albo na śmierć i życie, albo w ogóle. Wyszło, że w ogóle. Był ból. I drwiący chichot chochlików. Pozostał cień smutku. Tylko cień, bo znalazłem w końcu swoją krainę, którą okazała się Pruthenia. Teraz odpowiadam sobie na pytanie, która jej część. Jak pisałem ostatnio, na razie wychodzi na to, że południowo-wschodnia.

Tymczasem jeśli chodzi o mnie i o Bieszczady 2013, obrazek był taki: siedzimy zmęczeni i wkurzeni w śmierdzącym dziecięcymi wymiocinami srebrnym, nijakim aucie i cieszymy się, że dziecko śpi. Wracamy z przejażdżki kolejką wąskotorową, na którą zabraliśmy synka. Synek - zawsze inteligentny, wesoły, kulturalny i lekko tylko krnąbrny, dziś gryzł, pluł, kładł się na podłodze i miał gdzieś to, co do niego mówimy. Miał świetny humor po tym, jak rano zwymiotował w aucie chyba wszystkie posiłki z całego tygodnia. Poprzednie dwa dni przesiedzieliśmy we trójkę na hacjendzie, ponieważ lało. Słowem: w domu jest lepiej. Jeśli o nas chodzi, wycieczki rodzinne mają w tym momencie sens tylko w miejscach, gdzie jest niania i atrakcje dla dzieci pod dachem, najlepiej w krajach, gdzie nie pada. A jeśli ktoś napisze, że mamy słabą wytrzymałość, to mu odpowiem, że w moim życiu nie chodzi o to, by wytrzymać.

Z dawnej atmosfery, magii i piękna tej krainy zostało zatem w moich oczach już tylko piękno wizualne. I tu ostrzeżenie dla wszystkich, którzy zamierzają wziąć na swe barki los neowieśniaka: Kiedy jeździłem na rozmaite pustkowia, szczególnie w Bieszczady właśnie, w Beskid Niski i na Mazury, z miasta, znajdowałem się w zupełnie innym świecie. Wąskie, opustoszałe szosy wśród zadumanych drzew, cisza i czyste powietrze już wystarczały do tego, by być szczęśliwym. Teraz, będąc szczęśliwym, mam to u siebie. Gdy jadę w góry, jedyną różnicą są... no, góry. Znaczy, że horyzontu nie widać. I mnóstwo turystów. I więcej samochodów niż u nas. Taka jest cena osiedlenia się w pięknym, cichym zakątku świata. Jeżdżenie w inne takie zakątki przestaje mieć sens.

I jeszcze takie spostrzeżenie utrzymujące się już od dobrych kilku lat: jeśli w Polsce mamy do czynienia ze zjawiskiem centusia, nie jest nim ani krakowiak, ani poznaniak. To właściciel bieszczadzkiego lokalu gastronomicznego. Oczywiście nie każdy, to stereotyp, który wydaję na świat dlatego, że spotykam ich tu na każdym kroku. Nie wspomnę o wysokich cenach i małych porcjach w większości tutejszych jadłodajni. Najlepszy obraz sytuacji to nasze zamawianie pizzy. W ulotce interesująca nas pozycja kosztowała 14 zł, dojazd gratis. Zamówiłem dwie.
- Razem 28 złotych, tak? - zagadnąłem od razu dostawcę.
- A nie, nie, nie wiem, jaką ma pan ulotkę...
- Znaczy, mogę mieć przedsezonową? - spytałem z przekąsem, bo z niejednego już bieszczadzkiego pieca chleb jadłem.
- No, możliwe.
- To ile płacę?
- Pizza 15 zł x2, pudełka - 2 zł, dojazd - 3 zł. Razem 35 zł.
Turystę w Bieszczadach doi się bez mydła, szybko i sprawnie. I do tego głównie służy. Z wcześniejszych wypraw pamiętam knajpę, gdzie na widok zbliżającej się dużej grupy wywieszono na drzwiach od kibla kartkę "Toaleta niesprawna" oraz taką, gdzie za użycie metalowych sztućców płaciło się dodatkowo. Jeśli kto szuka centusiów, zapraszam do bieszczadzkich lokali. Jeśli nie od razu, to wkrótce się znajdą.

Tyle marudzenia. Poza tym było całkiem fajnie. Szczególnie nad Soliną. Ale co ma powiedzieć gość, który, gdy goszczą go w tak szacownym mieście jak Monachium, a przewodnik pyta, co chciałby zobaczyć przede wszystkim, którą katedrę, którą wystawę którego słynnego mistrza sprzed wieków, odpowiada: "A macie tu jakieś jeziora?"?

A propos jezior, za niecały tydzień jedziemy nad Jeziorak po białą kotkę Iławę. :)

sobota, 13 lipca 2013

ognisko, czyli klimat albo widły

Pisałem już o tym, że nie da się wypocząć na własnym podwórku. Po raz kolejny przekonałem się o tym wczoraj, gdy postanowiłem zaprosić małżonkę na ognisko. Zebrało się do spalenia kilkaset kilo gałązek, starego siana i zbutwiałych desek, zaladowałem więc wszystko na taczkę i zrzuciłem na ogniskowej polance urządzonej przeze mnie koło stawu. Wieczorem posiedzieliśmy kilkanaście minut, rozkoszując się bezwietrzną pogodą, szmerem wśród traw i żabim chórem. Właściwie to Karolcia się rozkoszowała, ja zaś powstrzymywałem się ciągle przed tym, by nie poprawiać ogniska i nie dorzucać walających się obok i upuszczonych po drodze pojedynczych gałązek. W końcu wziąłem się za to przy akompaniamencie żony wzywającej mnie do odpoczynku i odpuszczenia sobie. Co usiadłem, zaraz znowu wstawałem, by trącić coś patykiem, podnieść, podmuchać w ogień... W końcu nie tylko o ognisko chodziło, ale i o to, by spalić, co miało spłonąć. Kiedy przyznałem się głośno, że mam ochotę udać się do chlewika po widły, małżonka zagroziła odejściem (od ogniska). Usiadłem więc, gapiąc się tylko krytycznie w płomienie. W końcu i tak poszła spać.

Obudziła się dwie godziny później, gdy chowałem się pod kołdrę. Powiedziałem jej: "Wiesz, w końcu poszedłem jednak po te widły".

czwartek, 11 lipca 2013

trochę mnie nosi

Gdy za oknem leje, a ja czytam stare, pożółkłe książki, marzy mi się Puszcza Piska. Znajduje się ona w połowie drogi od nas do miejsca mojego urodzenia i należy do obszaru, w którym moje serducho bije w sposób inny, żywszy, jakby się czuło w domu. Podobnie jest na Mazurach i trochę w południowej Warmii. Nie wiem, dlaczego. Może inna roślinność, może krajobraz kojarzący mi się z dzieciństwem... Tu, na dalekiej północy, nie czuję tego.

Niewykluczone zatem, że czeka nas jeszcze jedna przeprowadzka, bo i Karolci brakuje tu jezior. Pierwotny plan bowiem obejmował domek nad jeziorem, nawet nad Jeziorakiem... Jeziorak zapadł mi w serce dzięki książkom Zbigniewa Nienackiego, ale tamte tereny są dla mnie jednak w jakiś sposób obce. W tej chwili w chwilach, gdy niekoniecznie jestem tu i teraz, przed oczami mam Puszczę Piską właśnie.

To wszystko to jednak plan B. Niewykonalny raczej w ciągu najbliższych trzech lat (kredyt), a nie chcę tego robić za lat cztery, kiedy to synek pójdzie do szkoły. Z drugiej strony - całe życie tęsknić? To po co było przeprowadzać się tak daleko od rodziny? Równie dobra byłaby wieś bliższa rodzinnego domu niż 500 kilometrów. Cóż - zobaczymy. Na razie jesteśmy tutaj i nigdzie w najbliższym czasie się nie wybieramy. A co będzie w roku 2016, jeden Smętek wie.

wtorek, 9 lipca 2013

o winie na Siedlecczyźnie

Jako że wyngiel nie dał się zaprosić do chlewika, sąsiad wraz z całą rodziną przyjechali, zakasali rękawy i za jedyne 40 zł umieścili go tam siłą. Mimo pacyfistycznego usposobienia i kibicowania porozumieniu bez przemocy, nie miałem skrupułów.

A ja w międzyczasie zaliczyłem wypad na Siedlecczyznę. Okazała się ona - przynajmniej okolice drogi Warszawa-Siedlce miejscem bardzo dla takich jak ja nieprzyjaznym - krainą pierogów ruskich z mięsem, disco polo i barów z nieobecną obsługą. Od pustyni różniła się dla mnie owa kraina tylko jednym: na pustyni nie traciłbym czasu na szukanie czegokolwiek. Z dań wegetariańskich najlepszą opcją okazały się w trzecim z kolei barze (dwa poprzednie nosiły dumne miano restauracji) frytki z surówką. Bezmięsnych pierogów, naleśników, placków, makaronu, jaja sadzonego - brak. Dobił mnie dodatkowo brak wina na stacjach benzynowych, a właśnie na wino z kolegą w te rejony się wybrałem.

I doświadczyłem tego, za czym tęskniłem od czasu wyprowadzki do mojej wsi: podniosłej w nastroju, rytualnej niemalże pielgrzymki w miejsce malownicze w celu opróżnienia jednej lub dwóch butelek wina. Tak było: wywędrowaliśmy wraz ze starym przyjacielem i towarzyszem wędrówek Dikstrą 2 km poza miasto, przez chaszcze, knieje, nasypy i osuwiska tylko po to, by przysiąść na skarpie tam, gdzie opuszczona strzelnica i widok na zachodzące za las i łąki słońce, wypić różowe carlo rossi i wrócić tą samą drogą. Koło nas też są takie miejsca, ale gdy ktoś przyjeżdża, atmosfera robi się jakaś taka... zbyt rodzinna. A sąsiedzi - albo zbyt poważni, albo zbyt zajęci, albo zbyt młodzi. Albo wszystko naraz. A przecież wino w plenerku, tam, gdzie od pewnego czasu nie wolno, to piękna, niewinna i tak odmładzająca rzecz...

sobota, 6 lipca 2013

wyngiel w drzwiach

Oj, nie mam dziś siły na nic, poza pracą komputerową i graniem na gitarze. Co prawda po drodze do sklepu nazbierałem nieco próchna wierzbowego spod jednej z przepięknych rosochatek rosnących przy szosie, a także uszczelniłem i dopasowałem za pomocą listewek daszek do ula, ale na machanie łopatą już nie starczyło pary. Bo przywieźli wyngiel.

Myślałem, szczerze mówiąc, że bryły będą większe - takie zamówiłem i takie leżały w wanience pod tabliczką z ceną. Tymczasem obok brył tzw. grubego orzecha otrzymałem mnóstwo groszku. Gdy zwróciłem uwagę na różnicę zawartości wywrotki i wanienki, usłyszałem: "Wie pan, na paradzie nawet rumuńskie wojsko wygląda korzystniej", a gdy odparłem: "Myślałem, że to oferta, a nie parada", otrzymałem zapewnienie o rabacie w przyszłym roku i zaproszenie do osobistego nadzoru ładowania. Skorzystam z tego na pewno i wszystkim też radzę. Już mi zresztą proponował to sąsiad, ale mieszczańska mentalność odwiodła mnie od tak dokładnego kontrolowania sprzedawcy. Cóż - wyngiel nie telewizor, lepiej nie kupować go w pudełku firmowym.

Na dodatek jeszcze słabo postarałem się przy organizacji wyładunku. Pal licho fakt, że wyngiel wylądował prosto na trawie, a przecież mam w drewutni wielką blachę, którą można było podłożyć. Najgorsze, że spadający wyngiel przymknął drzwi do chlewika, gdzie składuję opał. W przerwach od pracy nad międzynarodowymi projektami ostro się namachałem łopatą, żeby uchylić owe magiczne wrota nieco bardziej. Apeluję do siebie i wszystkich niewprawnych neowieśniaków: jeśli drzwi nie pozwalają na wyładunek bezpośrednio we wnętrzu, trzeba je maksymalnie otworzyć (to wiedziałem) i mocno trzymać. Albo w ogóle wyjąć z zawiasów.

Dobrze, że w ogóle mogłem się przecisnąć do środka - gdyby cholerny ów wyngiel zatrzasnął drzwi, miałbym całe mnóstwo bezproduktywnego machania łopatą. A tak po ok. czterdziestu minutach osiągnąłem połowiczny sukces:

Reszty dokona za kasę sąsiad, który dorabia sobie u ludzi na takich robotach. Zrobi to sprawniej i dokładniej. Ja w tym czasie zarobię przed ekranem i na niego, i na siebie. Wszyscy będą zadowoleni, a wyngiel będzie sobie drzemał w kącie w oczekiwaniu na jesień, która u nas już na początku września pewnie, jak zwykle.

Hmm, na zdjęciu ten wyngiel nie wygląda w sumie tak drobno. Trudno oszacować średnią wielkość grudy. Hmm... Kuszące wyzwanie.

Jako że dziś z nikim się nie mogę jasno dogadać, ani w pracy, ani na Fejzbuku, ani przez telefon, idę zatopić się w meandrach samotności. Pora otworzyć piwo i włączyć jakąś grę.

PS Pan Mirek z Poznania przysłał następującą ilustrację do wpisu rodem z najlepszych tradycji polskiej kinematografii:
Bardzo dziękuję, dzięki niej cała sytuacja nabrała kolorytu.

piątek, 5 lipca 2013

śmieciowo dziś tu

Zdjęcie jest tylko ilustracją tekstu.
(Takiego dziwnego zestawu jak nasz nigdzie w necie
znaleźć nie mogę, a zdjęcia robić mi się nie chce).
No i zaczęło się segregowanie. Na wsi łatwiej - papiery i tak palimy, metale można zbierać niby na złom... Ale w szczegółach diabeł siedzi. Na przykład plastikowych butelek po oleju do plastików się nie wrzuca, tylko do ogólnego. A kuku.

Wielu mieszkańców naszej wsi wystraszyło się, gdy przyszło co do czego, i pozmieniali deklaracje - nie będą segregować. Rzeczywiście lista "co gdzie wrzucać, a czego nie wolno" może wprawić w konfuzję. Myślę jednak, że to kwestia tylko kilku dni - raz-dwa i się wszystko ładnie opanuje. A myślę, że warto. Po pierwsze: ochrona przyrody, po drugie: i tak w końcu nastąpi powszechny obowiązek segregacji.

Pani Katarzyna z Bart pisze do mnie, że segreguje już od 12 lat. Ciekawe, czy radzenie sobie ze śmieciami wymaga od niej zauważalnie większego nakładu pracy. Wątpię. Myślę, że to kwestia przyzwyczajenia. Ja po wyrzuceniu tych śmieci, które od przedwczoraj zalegały meble, podczas gdy ja nie miałem gdzie ich wyrzucić, już radzę sobie znacznie szybciej niż na początku. Muszę tylko pamiętać o kilku szczegółach.

No dobra - czas zainstalować nowy, lepszy śmietnik. Let Mortal Kombat begin!

czwartek, 4 lipca 2013

niepokój

Pamiętacie czasy bez komórek? Kiedy ktoś wyjeżdżał lub ktoś zostawał, gdy podczas podróży kontakt nie był możliwy? Tę tęsknotę połączoną z niepokojem, pragnienie nie tylko ujrzenia domowników, ale też posłyszenia ich głosów? Usłyszenia odpowiedzi na pytanie "Co tam u was?"? Ja miałem tak dziś, kiedy to po tygodniowej prawie nieobecności wróciłem do domu. Karolci w tym czasie też nie było. Ani synka. O kogo zatem niepokoiłem się tak, że aż nazbyt szybko pokonywałem ostatnie kilometry? Pewnie już wiecie o kogo. O kogoś, do kogo nie mogłem zadzwonić.

Na szczęście okazało się, że pszczółki nie tylko mają się dobrze, ale uwijają się jak w ukropie. Cichutkie i pracowite. Dziś już im nie będę przeszkadzał, a jutro pojadę tam, gdzie rosną ogromne wierzby rosochate i nazbieram próchna do podkurzacza.

Jak dobrze być wreszcie w domu!

środa, 3 lipca 2013

lasy i ludzie

Jeden z mistrzów literatury wschodniopruskiej/warmińsko-mazurskiej i jego wspomnienia z dzieciństwa, które spędził w Puszczy Piskiej. Gdy czyta się tę książkę, aż pachnie lasem. Szczególnie dobrze "smakuje" przy świecy, której używam zamist nocnej lampki.

Jak pisze Wiechert, określenie "las szumi" nie oddaje nawet ułamka tego zjawiska i nie ma słów, które mogłyby oddać magię jego rodzinnych borów. A jednak sam znajduje takie słowa, snując niezwykłą, aż gęstą od atmosfery opowieść. Nie przeszkadzają w tym nawet niektóre akapity czy strony pełne abstrakcyjnych opisów owijających bawełną i niezbyt zgrabnie (wg dzisiejszych standardów) obchodzących niektóre osobiste wątki i temat erotyki, w który lata później wszedł mocno i bez wazeliny duchowy spadkobierca i uczeń Wiecherta, Zbigniew Nienacki w kultowej dla mnie i jednej z ulubionych powieści Raz w roku w Skiroławkach. To stara książka w starym, dobrym stylu. Wehikuł czasu.

Niesmak mój budzi tylko długi opis myśliwskich poczynań bohatera. Wędruje on po lesie, siejąc śmierć wśród zwierzyny, zabijając jedne zwierzęta, by schwytać inne. Nic mu nie ucieknie - ani orzeł, ani zając, ani sarna, ani rak, ani nawet żaba. Jeśli chodzi o myślistwo jestem zdecydowanie na "nie", tu zaś razi mnie przede wszystkim zestawienie tego pogromu z opisami melancholii i zbolałego, stęsknionego serca. Cóż - to też świadectwo umysłowości tamtych czasów - tak to wtedy po prostu się działo, w taki sposób myślano. Dziś raczej nikt by już nie ustawiał podobnej scenerii pod Weltschmerz. Mentalność się zmienia wraz ze stosunkiem do zwierząt. Powoli, ale w kierunku, który mi się podoba.

Największe ponoć dzieło Wiecherta to Dzieci Jerominów. Czekają w kolejce. A autora już teraz mogę polecić wszystkim, którym Pruthenia jest choć trochę bliska.

poniedziałek, 1 lipca 2013

węzę wtapiam

prawidłowo odrutowana ramka
Drutowanie ramek typu Dadant jest trudniejsze niż wielkopolskich. W ogóle im większe ramki, tym gorzej. Od razu spieszę donieść, że podczas poprzedniego drutowania zrobiłem mały błąd: zawiązywać drucik lepiej jest na spodzie, a nie na górze ramki. Łatwiej wtedy zbierać propolis, którego kilogram  można sprzedać za 100 zł. Przy takiej minipasiece jak moja to trochę tak jak ze sprzedawaniem reklam na blogu czy YouTubie albo klikanie na niesławnym eRmailu (tu trochę przesadzam, bo propolisu się jednak uzbiera, a żeby zarobić na eRmailu, trzeba chyba wszystkich swoich znajomych pozapisywać i zmuszać do klikania na wszystkie promocje). Ale zawsze warto. "Pieniądz... trzeba... szanować" - mawia pszczelarz Muchowski, ściągając jednocześnie wprawnymi ruchami propolis z trzech ramek.

cztery plastry węzy
A dziś wtapiałem węzę. Węza to płaskie, przypominające wafle tortowe plastry wosku, na których wytłoczone są kształty pszczelich komórek. Stanowią fundament, na którym owady budują ściany, by tworzyć "pełnoprawne" plastry, w których wyrastają młode (czerw) i w których składowany jest pyłek, woda i miód. Całe to drutowanie jest właśnie po to, by ramki trzymała się węza. 

Węzę wtapia się przy pomocy... prostownika do ładowania akumulatora. Kładziemy plaster węzy na rozpięte na ramce druciki, po czym jedną klamrą prostownika dotykamy do jednego gwoździka, a drugą do drugiego. Słychać charakterystyczne buczenie i po kilku sekundach węza jest wtopiona. Oto ilustracje:


Myślałem, że ramki z węzą będą sobie spokojnie czekać na pszczoły w ulu Królowej Jadwigi, ale zabrał je pszczelarz Muchowski, by włożyć do swoich uli. Przewieziemy je z powrotem dopiero, gdy pszczoły je nadbudują i zaczerwią.