sobota, 29 czerwca 2013

kosić, nie kosić

Miejsce na ognisko koło stawu
z ławeczkami samoróbkami gotowe.
Trawa mi się podoba. Na dodatek zakwitła koniczyna, z której mogą skorzystać pszczoły. Ale mogę nie znaleźć czasu na koszenie w ciągu kolejnych trzech tygodni i będzie bieda - poprzedni właściciel zasiał superbujną, superkłębiącą się i supermocną odmianę trawy. Chyba jednak przejadę się przynajmniej po największych skupiskach roślinności.

Ograniczam powierzchnię koszonej trawy do minimum. Tak naprawdę to dlatego, że mi się nie chce, ale chciałbym też stworzyć takie przytulne uroczysko ze ścieżkami wśród gąszczu. Zobaczymy. Jeden chyba łopian wyrósł w ciągu miesiąca na wysokość 150 cm, a liście ma formatu A3. I ostowate z wyglądu kwiaty. A na kwiatach pszczółki. :) Sorry, ale o pszczółkach będzie teraz chyba w każdym wpisie.

Tymczasem pada, nic nie można zrobić. Brr. Idę montować lustro w łazience. Różnica wzrostu między mną a małżonką to prawie pół metra. Kompromis i precyzja będą zatem kluczowe.

piątek, 28 czerwca 2013

kupujcie węgiel latem

Aż mi szkoda, że w nowym, wybudowanym przez majstra Franciszka pomieszczeniu w chlewiku powstanie już za dwa miesiące kotłownia i rozpanoszy się tam smród węgla, kładąc brudną łapę na delikatnej, smukłej woni świeżej węzy i w ogóle wosku pszczelego. Na razie mam tam warsztat i skład materiałów i narzędzi pasiecznych. Oby sezon grzewczy rozpoczął się jak najpóźniej.

Kwestia kotłowni przypomniała mi o wielu sprawach, które muszę załatwić już, teraz, w tej chwili. Koszenie i podkaszanie, wymierzenie pomieszczeń pod remont, by można było zamówić materiały, wizyta u lekarza, by zdobyć receptę na nieodzowne w pasiece leki, kupno węgla. Ceny węgla zmieniają się bowiem co kwartał. Od kwietnia do czerwca włącznie są najniższe. Warto mieć to na uwadze, planując roczne wydatki. W październiku tona będzie droższa nawet o 100 zł. A ja zamawiam 3 tony orzecha. Warto zrobić to teraz.

czwartek, 27 czerwca 2013

refleksje przy koszeniu oraz żegnajcie, jaskółki

Hmmmm...

Świat owadów może być nie tylko nad wyraz wredny, ale jest też bardzo różnorodny. Podobnie jak ludzie zresztą. Weźmy taką muchę. Żywi się gównem i byle czym, mnoży się byle gdzie, ukąsić porządnie nie umie, jej jedyna broń to tchórzostwo. Biorąc pod uwagę te ludzkie kryteria, można rzec, że mucha to zwierz podłej proweniencji. Dla porównania pszczoła - wedle tych samych kryteriów owad bodaj najszlachetniejszy - żywi się własnoręcznie (własnożuwnie?) i kunsztownie sporządzonym miodem, mnoży się w schludnych, przemyślnie zaprojektowanych i pachnących komórkach z doskonałego, zdrowego wosku, broni się bohatersko, oddając życie za swoją rodzinę, i wraz z siostrami potrafi powalić na śmierć nawet konia. Na domiar dobrego nawet gdy użądli, jest to zdrowe dla człowieka. O ile nie kojfnie.

A propos potencjalnego kojfania po użądleniu pszczoły, byłem dziś u lekarza po receptę na adrenalinę, której wstrzyknięcie niezbędne jest podczas wstrząsu anafilaktycznego. Jednak nie kupiłem jej, ponieważ przepisanego anapena (gotowej mieszanki w specjalnym aparaciku injekcyjnym do natychmiastowego wstrzyknięcia) nie ma. Jedna z aptek w miasteczku podjęła się zamówienia towaru w cenie... 290 zł. Za jedną dawkę. Dla dziecka. Dla dorosłych nie ma. Dobrze, że jadę znów w Polskę - może gdzieś znajdę ten lek, choć w internecie wyświetlają, że trudno go dostać.

Ale wracając do much, chamskich i smrodliwych jak najpodlejsze gobliny i snotlingi, i pszczół, leśnych elfek owadziego świata. Rozciągając nieco tę typologię na ptaki, trzeba by stwierdzić, że nie lepsza ona od muchy, a nawet gorsza, bo nie tylko dom swój z gówna buduje, ale na dodatek... żywi się pszczołami. I na próżno Zbigniew Nienacki przy pomocy postaci malarza Porwasza w ujmująco piękny sposób sławi owego wdzięcznego ptaszka (tutaj odpowiedni fragment, wystarczy wyszukać na stronie słowo "jaskółka"). Jaskółki albo pszczoły. Gniazdo, które wisi nad oknem naszej sypialni musi zniknąć. Jeszcze nie wiem, kiedy wykurzyć jaskółki z najmniejszą dla nich szkodą, ale żeby wyniosły się od nas. Ale wykurzyć je będę musiał. Choć szkoda. Już nie będzie synek pokazywał małego łebka wystającego z gniazda i krzyczał: "O! Kulcacek!".

środa, 26 czerwca 2013

cisza w ulu...

Dziś na wylotku nie było pszczół. Przyłożyłem ucho do ula, nic nie słychać. Zajrzałem pod daszek - uff, są. Tylne drzwiczki zasklepione - nie otwierałem na siłę. 

Zajrzałem do wylotka - pszczoły tłoczą się w głębi. Jest jedna martwa, inna leży ledwo żywa, porusza z ledwością odnóżami. Uniosłem daszek i styropian pod nim - po ramkach chodzą. Cichutko sobie bzyczą. 

Nie pada, choć pogoda jest słaba i jak na lato trochę chłodno (15 stopni). 

Czy to normalne, że nie latają? Zaniepokoiłem się tą ciszą i nieruchawością. Pszczelarz Muchowski nie odbiera telefonu, więc napisałem na forum - będę podkarmiał, mogą być głodne.

Nie mam, niestety, ani pasującej nadstawki, ani odpowiednio wielkiego wiaderka czy słoika. Wykorzystałem słoiczek po miodzie z mniszka, jedyny, który się ostał - resztę dawno już z dumą rozdałem wraz zawartością. Ma pół litra, lepszy byłby dwa razy większy. Ale cóż - pszczoły mają pyłek, może im wystarczy. Najwyżej jutro dam nowy pokarm.

Wywierciłem w wieczku ok. 30 dziurek wiertłem 2-milimetrowym, doklepałem z drugiej strony młotkiem, by wygładzić powierzchnię (łatwiej będzie czyścić) i gotowe. Jeśli chodzi o pokarm, przyrządzę coś, posługując się tym artykułem

Ech, stres jest. 



A ze złotych myśli Pszczelarza Muchowskiego dzisiaj jedna, wypowiedziana z dezaprobatą na twarzy jako komentarz do dumnej etykietki na słoiku mojego miodu z mniszka. Brzmiała ona: "Ciszej jedziesz, dalej zajedziesz". Może moje pszczoły odziedziczyły to motto po poprzednim opiekunie, dlatego gdy przytykam ucho do ula, nic nie słychać...

wtorek, 25 czerwca 2013

pierwsze zdjęcia pierwszych pszczół

Człowiek myśli, że wie mniej-więcej wszystko, co trzeba wiedzieć, gdy pojawia się w pasiece pierwsza rodzina. W sumie wydawałoby się to niewiele: 1. co na początek, 2. co o danej porze roku. A tu galimatias taki, że nie wiem, za co złapać. Na dodatek pada. Lepiej nie otwierać ula w taką pogodę.

Pan Przemysław z Irlandii pisze, że chętnie zobaczyłby zdjęcia nowych pszczół. Ja z kolei chętnie bym je zrobił. Ale leje, słabo wyjdą. A zresztą co tam, jakoś się spróbuję podkraść.

...

Udało się. Mimo deszczu trochę pszczół lata w pobliżu ula, przecinając powietrze tam i z powrotem. Mam nadzieję, że to jeszcze nie jest nastrój rojowy. Zadzwoniłem do pszczelarza i dowiedziałem się, że gdy ganiałem się po podwórku z żądlącymi mnie owadami, on wstawił do ula ramkę z czerwiem. Czerw wydziela feromony, które zmuszają pszczoły do pozostania i opieki. Będzie dobrze. Matka chyba też jest, choć istniała obawa, że została u pszczelarza w ulu macierzystym. Ale pszczółki bzyczą sobie cichutko, gdyby nie było matki, wzniosłyby tumult.

No to teraz zdjęcia. Nie najlepsze wyszły, ale cóż - deszcz, naburmuszone misiaczki, niewygoda i pośpiech. Gdy się ociepli zrobię ładniejsze. A jeśli ktoś do nas przyjedzie z dobrym aparatem, będziemy robić sztukę.

Wejście do klatki schodowej. Pszczelarz Muchowski nawtykał w wylotek trawy, żeby zmniejszyć dopływ ciepłego powietrza. Chyba. Wiele jest powodów, dla których przymyka się ul. Gdy słońce wróci, zrobię w tym celu klocek bramę. 
Silnik w ruch, za chwilę odlot.

Musimy się dopiero poznać... Mam nadzieję, że są nierojliwe, łagodne i pracowite. :)


ul Wolności wreszcie zamieszkany!

Wróciłem na majątek z Warszawy około godziny 16 i nie wchodząc nawet do domu, poskładałem, odrutowałem i wtopiłem węzę w nowe ramki. Potem pojechałem po pszczelarza Muchowskiego i moją pierwszą pszczelą rodzinę. Pszczelarz Muchowski przeniósł do skrzynki te pszczoły, które siedziały na ramkach jednego z uli. Mniej-więcej jedna trzecia została w środku. Pytanie, czy wśród przeprowadzonych do mnie robotnic i trutni była również matka. Jeśli nie, trzeba będzie przewieźć ją skądinąd. Jeśli byłaby znakowana, łatwo można by było ją odnaleźć. Ale nie była.

Przewieźliśmy rodzinę w specjalnej skrzynce otulonej kocami. Z wyłączonym radiem, ostrożnie biorąc zakręty, w uniesieniu i z namaszczeniem przemierzyłem 13 kilometrów dzielących obie pasieki, po czym wzięliśmy się za wprowadzanie pszczółek.

Nie było łatwo. Właściwie to nie wiem, jak pszczelarz Muchowski to zrobił. Dostrzegłem tylko, że włożył do ula obsiadłe przez pszczoły ramki, które wziął ze sobą do skrzynki. Owady trzymały się ich, zwisając szerokimi soplami. Pozostałe, chodzące po dnie skrzynki pszczoły po prostu zostały strząśnięte do nowego lokum - ula Wolności.

Nie dostrzegłem tego, bo otumaniony zmęczeniem i jednocześnie rozentuzjazmowany historycznym być może (mam nadzieję) dla mnie wydarzeniem stanąłem przy ulu od strony wylotka. Na dodatek w czarnej koszulce. A pszczoły nie lubią czarnego koloru. Szczególnie pszczoły zdezorientowane i oddzielone od macierzystej rodziny. Gdy się oddaliłem, było już za późno. Trzy wściekłe robotnice goniły mnie do upadłego, aż na podwórko. Straciłem zimną krew i pobiegłem. Dogoniły mnie bez problemu. Dostałem jedno żądło w kolano, drugie w brzuch. I trzecie w szyję.

Wezwanie pogotowia i szaleńcza jazda do szpitala jednocześnie. Żeby zdążyć przed uduszeniem się na śmierć. Tak by było, gdybym był mocno uczulony. Bo nie wiedziałem tego - pierwszy raz w życiu pożądliły mnie pszczoły. Na szczęście reakcją był jedynie ból, nie dość że słaby, to jeszcze stłumiony ekscytacją. Kiedy w dzieciństwie użądliła mnie osa, bolało znacznie mocniej. Ponadto ból po użądleniu miał cierpki posmak czegoś zdrowego. Bo pszczeli jad zdrowy jest bardzo. Nie przez przypadek starsi pszczelarze trzymają się bardzo dobrze i rzadziej chorują. Ogólnie jestem zadowolony. Choć jako nowy opiekun wolałbym zostać przywitany nieco bardziej serdecznie.

Piszę te słowa w pokoju przy komputerze, ale mój umysł jest kilkadziesiąt metrów dalej, za chlewikiem, gdzie kilkadziesiąt tysięcy nowych mieszkańców naszego majątku wśród stłumionego bzyczenia robotnic oddelegowanych do działu klimatyzacji zasypia w nowym domu. Zaraz tam pójdę, przystawić ucho do ula...

sobota, 22 czerwca 2013

przystanek dla bocianów encore

Alem promocję odwalił "Przystankowi dla bocianów"... Kazałem ludziom lajkować fanpejdż na Fejsie (:D :D :D) i szukać filmu, a nawet zwiastuna nie zapodałem, znaczy: trailera nie zalinkowałem. Poprawiam błąd:


Przypominam: filmu szukać można na wspomnianej stronie facebookowej.

Tak w ogóle to chciałem coś innego zaproponować, ale już zapomniałem co. Dobranoc zatem!

Bóg pszczelarz lub tao pszczół

Upał nie do wytrzymania. Ale nie narzekam. Po tegorocznej pięciomiesięcznej zimie postanowiłem sobie każdy letni dzień, bez względu na temperaturę, witać z godnością i wdzięcznością.

Tyle tylko, że pszczelarz Muchowski nocuje sobie w każdej pasiece, którą akurat "obrabiamy" i popija w przerwach od pracy zimne piwko, a ja muszę wracać autem i tylko oczy mi na wierzch wyłażą, gdy na to patrzę.

Dziś poza kręceniem miodu zamienialiśmy miejscami dwa ule. Wszystko po to, by wracające z pola pszczoły powchodziły nie do swoich uli. Krótko mówiąc, zrobiliśmy je w wała. Członkinie silniejszej rodziny trafią do ula z rodziną słabszą i vice versa. Dość karkołomny z pozoru i niepodręcznikowy sposób łączenia rodzin, ale pszczelarzowi Muchowskiemu się sprawdza.

Ja już obyłem się bez kombinezonu i rękawic, z krótkim rękawem i czasem tylko z kapeluszem. Pszczoły naprawdę muszą mieć powód, by użądlić, same wcale się nie pchają. Tym bardziej, gdy się im nadymi podkurzaczem. Gdy dobieramy się do ula i puszczamy dym, nie ostrzą żądeł i nie przygotowują się do ataku, jakby chcieli niektórzy, a nabierają w brzuchy i w poliki jak najwięcej miodu, by ochronić go przed rabunkiem. Są wtedy ociężałe i średnio mogą się poruszać. Żądlić im się nie chce, chyba że jakąś się przygniecie lub dotknie zbyt mocno lub znienacka w odwłok.

Gdy przenosiliśmy ul, trochę się jednak zdenerwowały. Pszczelarza dziabnęły dwie, mnie na szczęście żadna (wolałbym doświadczyć tego po raz pierwszy na własnym terytorium z odpowiednio wyposażoną apteczką pod ręką - nawet nie wiem, jak mój organizm zareaguje na użądlenie). Przyszła mi do głowy pewna myśl. Takie przenosiny były dla pszczół traumą, przeżyły to z pewnością jako swego rodzaju kataklizm. Co najmniej kilkanaście zginęło w trakcie. Będą odbudowywać uszczelnienia przez dwa dni (co dla pszczoły stanowi ogromny kawał czasu). Przez kilka dni będą pojawiać się całe chmary pszczół obcych, które w jakiś sposób zostaną
tao pszczół
zasymilowane. Duża część mieszkanek ula już nie wróci. Słowem - można by te zniszczenia i straty porównać do strat podczas wojny lub klęski żywiołowej. A jednak dla całej rodziny będzie to miało skutek zbawienny - przetrwa, wzmocniona nowo przybyłymi osobnikami. Ale o tym wie tylko pszczelarz.

Porównanie do relacji człowieka i Boga (karmy, tao) nasuwa się sama. Jeśli w naszym świecie działa jakaś równowaga, w której jako ludzkość zajmujemy centralne miejsce, każde przytrafiające się nam nieszczęście w jakiś sposób nam w dalszej perspektywie służy. Albo bardziej indywidualnie, taoistycznie, po buddyjsku, newage'owsko: każde niepowodzenie, dramat, niepomyślny obrót wydarzeń może być niezbędne w naszym życiu po to, by ono ostatecznie mogło się spełnić. Może to być oczyszczenie, może to być okazja do nauki, może z niego wynikać niezbędna, jak się potem okaże, zmiana. Mimo że podobnie jak pszczoły - nastawiamy żądła, protestujemy, złorzeczymy, zupełnie inaczej niż one możemy zaufać, że wszystko ma jakiś cel i sens. To między innymi różni nas od owadów i innych zwierząt.

środa, 19 czerwca 2013

jak z Matejki i u Copperfielda

Ach, gdybym tylko umiał pięknie malować, z pewnością powstałby obraz na miarę Matejki: Pszczelarz Muchowski stoi z uniesioną głową i nagim torsem, profilem do kadru, na bujnej polanie, gdzie z traw wystaje kilkadziesiąt uli. Wysokie lipy sięgają niemalże chmur i ocieniają scenerię. Nad postacią i ulami, na tle gęstego lasu, porusza się w gorączkowym tańcu kilkadziesiąt tysięcy pszczół, które wyraźnie widać (i słychać) z daleka. Wygląda to tak, jakby wypełniały niebo. Jak szarańcza w filmach o Mojżeszu. Pszczelarz trzyma w dłoniach papierowy worek, taki jak od cementu. Ale nie wygląda na bezradnego. Jest władczy. Dominuje nad sceną.

Widziałem to dziś na własne oczy. Na kompletnym odludziu stała jeszcze duża, stara, grafitowozielonkawa przyczepa kempingowa bez kół i samochód pszczelarza Muchowskiego. No i mój obok, bo był to pierwszy dzień odpracowywania uli. Jeszcze zanim zacząłem, pszczelarz przez telefon obiecał mi matkę i pszczoły - pewnie w piątek lub w poniedziałek przewieziemy je do mnie i cóż - wreszcie się zacznie! Cały czas opowiadał mi, jak to zbyt dużo porozdawał i teraz już się pilnuje. Że niby wcale nie rozdaje. Ale cóż robić mu, skoro serce wielkie? Jeszcze mi chciał dać słoik miodu, który ukręciliśmy, ale grzecznie odmówiłem dla dobra zachowania jakiejkolwiek równowagi w kwestii dawania i brania.

Widziałem łapanie roju w książce o pszczelarstwie i w internecie. Pszczelarz/strażak w kombinezonie i w siatce ostrożnie spryskuje rój wodą i szczoteczką powoli zgarnia do specjalnego pudełka. Pan Muchowski wzgardził zarówno wodą, jak i zabezpieczeniem oraz szczoteczką. Rój, który rozproszony jeszcze miotał się nad pasieką, osiadł w końcu grubym soplem na młodym drzewku na skraju polany. Założyłem kombinezon, bo nie miałem jakoś chęci zostać użądlonym po raz pierwszy w życiu z dala od domu. Pszczelarz polecił mi zgiąć drzewko z rojem w jego stronę, po czym trącił je rękami, którymi trzymał worek, tak, że połowa pszczół wpadła doń z suchym pacnięciem. Druga połowa rozleciała się wokół drzewa, bzycząc z irytacją, a pszczelarz ustawił otwarty worek poziomo na gałęzi. "Wlecą jak do dziupli" - stwierdził i poszliśmy. Po dwudziestu minutach wszystkie (lub prawie wszystkie) pszczoły były już w worku, który pszczelarz Muchowski zaniósł do ula, by je tam wsypać.

Pasieka pszczelarza Muchowskiego wyglądała jak istne pandemonium - pootwierane ule, dwa roje na drzewach, zdenerwowane pszczoły, pracująca miodarka, wiadro miodu, w którym topiły się owady. Ale to był chaos kontrolowany. Pszczelarz jak magik w każdej sekundzie był dokładnie tam, gdzie musiał, umysłem ogarniając każdy zakątek pasieki, każdy ul. Wiedział, gdzie jest zbyt wiele mateczników, gdzie nie ma matki w ogóle, gdzie pszczoły wyhodowały ile trutni, gdzie panuje nastrój rojowy, które plastry zostały gdzie przeniesione, które przenieść trzeba, gdzie jest ile miodu - słowem: nie przypominało to w niczym podręcznikowych gospodarstw, ale wszystko chodziło jak w zegarku. A ja chodziłem jak ogłupiały, wykonując polecenia i dopytując z powątpiewaniem o to i owo. Pszczelarz Muchowski odpowiadał mi krótkimi zdaniami z niezachwianą pewnością, nie przerywając krzątaniny.

Nie, nie narysowałbym takiego obrazu jak na początku. U mnie pszczelarz zamiast z workiem i zadartą głową stałby tyłem, we fraku i cylindrze, z dłutem pszczelarskim jak z batutą lub różdżką w jednej dłoni, a odsklepiaczem w drugiej.

wtorek, 18 czerwca 2013

zlećcie się...

Patrząc na pochmurne niebo przy śniadaniu, zauważyłem stado kołujących ptaków. Z daleka wyglądały jak jastrzębie lub inne orły, sokoły. Gdy jednak sięgnąłem po lornetkę - sprzęt bardzo przydatny dla każdego neowieśniaka! - okazało się, że to... bociany! Naliczyłem 12 ptaków majestatycznie krążących nad polami za naszą wsią. Po kilku minutach odleciały.

Przypomniała mi się piosenka Sylwka Szwedy i grupy U Pana Boga za Piecem ze Śląska...


poniedziałek, 17 czerwca 2013

stolik z drewna opałowego

Podaję przepis: 
Składniki:
  • drewno opałowe (np. sosna i buk),
  • cztery wkręty, 
  • lakierobejca "heban afrykański".
Narzędzia:
  • piła spalinowa (względnie ręczna przy ogromnym kunszcie operatora),
  • hebel elektryczny,
  • szlifierka kątowa,
  • wiertarka,
  • poziomica,
  • śrubokręt.
Czas pracy: ok. 3 godziny bez pośpiechu. Jeśli ma się wszystkie narzędzia. Ja wiozłem blat 400 km, by go porządnie oheblować.

Voila:


Wiem, krzywo, ale z góry nie widać, a spod spodu na stół patrzy tylko ten, co legł pijany, a takiemu wszystko jedno.

Blat heblowany był tylko z jednej, wierzchniej, strony. Pieńków miałem kilka i dopasowałem taki, którego nierówności mniej-więcej pasowały do nierówności, zadziorów i "schodków" plastra. Pieniek na zdjęciu pochodzi z zakupionej z lasu sosny, zaś plaster na blat z jednego z wielkich bukowych bali sąsiadki. 

Najlepiej robić taki stół z wysuszonego - odstawionego na co najmniej 8 miesięcy - drewna, ale ja nie mogłem wytrzymać. Buk jest podatny na pęknięcia (co widać), lepiej użyć mocniejszego drewna. Najlepiej też okorować nie tylko pieniek, ale i plaster, bo kora i tak w końcu odpadnie. Ale ja chcę zobaczyć, jak to się stanie i kiedy. Żeby poznać lepiej - naocznie - drewno i jego właściwości. Dobrze by było też malować uważnie, nie zostawiając zacieków z boku, ale cóż - na pracy-technice dostałbym chyba czwórkę, nie? :)

Malowałem przed skręceniem. Następnie ustawiłem krzywy plaster na krzywym pniu tak, by poziom blatu mniej-więcej się zgadzał przy poziomicy położonej pod różnym kątem, podłożyłem gdzie trzeba jakieś znalezione na podwórku drewienko, wywierciłem dziury, wkręciłem śruby i podmalowałem raz jeszcze tam, gdzie było trzeba. Czarna praktycznie lakierobejca w zestawieniu z bardzo jasnym drewnem dała piękną, czekoladową barwę.

A w środę jadę pomagać pszczelarzowi. Dostanę tez odkład z pszczołami. Muszę szybko gdzieś kupić sklejkę, by przystosować ule do mniejszych ramek, ojojoj...

paczcie jaka rzodkiew


Z domowego ogródka Karolci, bez pryskania, bez nawożenia, a nawet bez podlewania (w ciągu dwóch miesięcy ogródek doświadczył kilku krótkich deszczy i jednej burzy). I proszę, jakie warzywsko.

Po co wyrywałem biedne roślinki przyssane do swej matki ziemi? Podaję przepis na autorski twarożek, który przyrządzam ku uciesze małżonki od kilku już chyba lat:

  • 1-2 pęczki rzodkiewki (to niezbyt precyzyjna jednostka, jeśli ktoś widział te warzywa w ich niesklepowej postaci, ale przyjmijmy ją umownie - 1-2 pęczki takie jak np. z Lidla :));
  • 1 pęczek szczypiorku;
  • mała śmietana 12%;
  • półtora opakowania twarogu koziego/capresi
  • szczypta soli
  • pieprz
Do miski o średnicy równej mniej więcej długości tego wielkiego samsunga galaxy (ale dzisiaj lokację marek odwalam :)) wsypujemy posiekaną "na średnio" rzodkiewkę i szczypiorek. Najlepiej, gdy wypełnią w ten sposób połowę miski. Na ów kolorowy dywan zwalamy serki capresi i wlewamy śmietanę. Posypujemy solą i pieprzem. Ugniatamy, przewracamy, rozdrabniamy, mieszamy wszystko widelcem. Przykrywamy talerzykiem i do lodówki. Ale wcześniej proponuję spróbować, jak wyszło. Na kanapkach najlepiej.

To jeszcze muzyka na dzisiaj. Miejska, ale przepiękna jak stare fotografie. Takie, w które można wejść i pozwiedzać. U mnie jesień i deszcz dudni o kocie łby na rynku. Polecam z całego serca: http://www.retrospektakl.pl/.

sobota, 15 czerwca 2013

buku, nie pękaj

Nasze jezioro
Dzień rowerowo-gastronomiczny. Udaliśmy się całą rodzinką nad jezioro, gdzie oprócz plaży, łódek, domków kempingowych i starego, opuszczonego już chyba PRL-owskiego ośrodka wypoczynkowego jest stara, PRL-owska knajpka z betonowym tarasem. Pięknie teren ów opisał podczas wizyty u nas mój stary kumpel z Krakowa: To na pewno tu Waldemar Batura z "Pana Samochodzika" spotykał się ze złodziejami dzieł sztuki.

W knajpce owej opróżniłem jeden kufelek i najchętniej zaległbym tam na cały spokojny, letni dzień, by ciągnąć w nieskończoność leniwe pogawędki z właścicielem i gośćmi i nie liczyć litrów złocistego trunku. Nawet nieśmiało zapytałem małżonki, czy nie chciałaby wrócić sama i przyjechać po synka samochodem. Zgadnijcie, czy się udało. :)

Sprawdziliśmy też dwa przybytki w okolicy, których nie mieliśmy okazji odwiedzić wcześniej. Jeden przyjmował wyłącznie grupy, a w drugim jedynym daniem bez mięsa (jesteśmy wege) były pierogi ruskie i mieli tylko jedną porcję. Nie pytając, jak stara jest ta porcja, i czy farsz na pewno nie zawiera mięsa (na północnym wschodzie kraju to bardzo popularne rozwiązanie) udaliśmy się bardzo już wygłodniali w od dawna sprawdzone miejsce. Liczba okolicznych lokali, w których się stołujemy, nadal wynosi 2.

*

A co tam na majątku? Właśnie realizuję dwa projekty (hy, hy, co za mieszczańskie określenie), za których powodzenie nie dałbym złamanego grosza. a jednak je realizuję. Pierwszy to wspominany już gdzieś mimochodem stół z sosnowego pieńka i bukowego plastra. Plaster pęka. Jest nowy, wypacza się, ale ja i tak spędziłem nad nim ze dwie godziny, a nawet zawiozłem specjalnie na lubelszczyznę, gdzie tata wyrównał go elektrycznym heblem. Teraz schnie na nim druga warstwa lakierobejcy.

O drugim projekcie tajemniczo napomknąłem przedwczoraj, a dziś wyjawię, że chodzi o ścieżkę nad staw, polankę wśród gęstych pokrzyw, ostów i innego zielska, miejsce na ognisko tamże, a najpóźniej w przyszłym roku obsadzenie polanki dokoła roślinnością nielubianą przez komary, czyli m.in. komarzycą i miętą. A może zaaplikuję tam kocimiętkę? Wyobrażam sobie cichy zakątek nad stawem, gdzie pali się ognisko, słychać tylko żaby i świerszcze, a do ognia cicho schodzą się koty z całej okolicy, by ocierać się o nogi patrzącego/patrzącej w ogień i mruczeć.

Nie uda się raczej część projektu związana ze ścieżką - na wykoszonej do gołej ziemi trawie poukładałem pasy czarnej folii i zasypałem ją piachem. Doświadczony sąsiad wyraził obawę, ze pewnego dnia ktoś tam wywinie orła. Piasek może też zostać zmyty przez deszcz. Lepiej było użyć bardziej przyczepnej agrowłókniny. Szkoda, że dowiedziałem się o tym, gdy zrobiłem już 3/4 ścieżki.

Trudno. Dokończę to. Przynajmniej mam trochę ruchu. Załadowanie, przewiezienie i wysypanie 20 taczek piachu to nie w kij dmuchał. A stół? Będzie to stół szkoleniowy. Zobaczę, jak się wypacza drewno na gotowym meblu. Rzadki widok mimo wszystko. W międzyczasie wytnę nowy plaster, wysuszę go i za rok, dwa zrobię nowy stół.

czwartek, 13 czerwca 2013

wino z korzenia mniszka: sromotny finał i nie tylko

Widok z okna
I
Rany boskie! Najpierw myślałem, że moje dziecko się dusi albo umiera i przeszedł mnie zimny dreszcz. Wyleciałem z pokoju, lecz zanim dotarłem do sypialni, doszedł mnie kolejny odgłos. Z salonu. Uff, to żona ogląda znowu jakiś horror. Gdy spokojnym już krokiem wszedłem do pokoju, okazało się, że to jeszcze co innego. Karolcia znalazła grę edukacyjną dla małych dzieci, która ma nauczyć malucha korzystania z nocnika. Oto link. (Trzeba poczekać, aż ciuchcia na dole dojedzie do krawędzi ekranu). Jeśli nie mieszkasz, drogi Czytelniku, sam, polecam zgłośnić dźwięk tak, żeby wszyscy w domu słyszeli. Zabawa murowana.

II
Przecedzone i zabutelkowane wino z wina i korzenia mniszka nie zasługuje na etykietkę. Może to i zdrowe, ale ohydne jak mało co. Popiłem szklanką soku pomarańczowego, ale smak i tak się jeszcze pałęta po grdyce. Fuj. Mój pierwszy własnoręcznie przyrządzony alkohol ssie. Nie zasługuje na etykietkę firmową. Zobaczę, co leczy, i do lodówki z nim. Dla zdrowych się nie nadaje.

III
Pszczół nie ma. Tak jak podejrzewałem, te misiaczki, które widziałem przed wyjazdem, to zbóje były. Przyleciały, wysiorbały z plastrów, co się dało, i chodu. Nic to, czas najintensywniejszej rójki dopiero przed nami, może jakaś wędrowna, szukająca domu gromadka uzna przygotowane przeze mnie lokum za godne.

Wiem, łatwiej by było po prostu kupić ule i pszczoły - już bym mógł zacząć przygodę. Ale uparłem się, że pasieka będzie moim własnym, a nie rodzinnym kącikiem, dziedziną życia i biznesem, zatem wydam na nią większe pieniądze dopiero, gdy sprzedam klawisze. Na razie od dwóch już chyba miesięcy bezskutecznie wystawiam je na Allegro i gdzie popadnie. Właśnie - może potrzebujecie lub znacie kogoś, kto może potrzebować Korga TR? Oto link do ogłoszenia. Cena do negocjacji, szczególnie dla Czytelników. :)

IV
A dzisiaj wycisnąłem z siebie na podwórku siódme poty. Nie napiszę jednak, co takiego majstrowałem, bo żona podczytuje bloga, a ja nie chcę, żeby wiedziała. Jutro skończę i dam znać. A na dzisiaj to tyle. Dziękuję!

środa, 12 czerwca 2013

wpis transportowo-alkoholowy

Ludzie przeprowadzają się na obrzeża miast i potem taksówką drogo do nich jechać. A musieliśmy jechać do znajomych taksówką, bo wujek żony spoił nas swoimi nalewkami owocowymi, przepysznymi zresztą. Muszę zapamiętać: nalewka wiśniowa z goździkami. Koniecznie. Pigwówka - zdradliwa niewinność - też przednio mu wyszła. Próbowaliśmy jeszcze trunku z cytryńca (!), aroniówki i czegoś tam jeszszcze, niepajętam.

A moje wino z korzenia mniszka wesoło chlupie podczas jazdy w małym czarnym plecaczku umieszczonym w bagażniku. Już gotowe do rozlania, ale nie wziąłem butelek, jeden dzień nie zbawi, jutro już będziemy w domu. Ciekawe, jak tam pszczoły...

Po drodze w Warszawie namierzyłem wystawiony na klatkę stary stolik z lat 60. Ustalanie ewentualnego obecnego właściciela w toku, ale może uda się za flaszkę zaanektować piękny w moich oczach mebel. Uwielbiam starocie z PRL-u i starsze. Najgorzej z transportem. Nasze kombi z kratą z tyłu, która uniemożliwia złożenie siedzeń, nie nadaje się do transportu czegokolwiek. A mamy sporo większych rzeczy do przewiezienia z lubelszczyzny. I już niedługo kuchnię z Warszawy. Zobaczymy.

wtorek, 11 czerwca 2013

Przystanek dla bocianów

Amatorsko wykonany, lecz piękny w swej dobroduszności i atmosferze film pewnego artysty z Mazur Garbatych. Marzy mi się taka wspólnota - myślę, że gdzieś w pobliżu są tacy ludzie. Zapraszam do obejrzenia - warto poświęcić ponad godzinę, by odwiedzić wieś Czukty i jej mieszkańców. A także posłuchać niezrównanego barda, Andrzeja Garczarka, który również mieszka w tamtych stronach.

Link do filmu twórcy udostępniają swoim fanom na Facebooku gdzieś tutaj.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

o chlebie słów kilka

Pisze do mnie pan Maciek z Kępy Niemojewskiej, polecając zdecydowanie chleb własnej produkcji z wyhodowanego samodzielnie zakwasu oraz najprostszych składników. Bardzo mnie zainspirował, za co dziękuję. Takie rozwiązanie wymaga jednak nieco więcej zachodu, naczyń i miejsca, a kuchnia pęka w szwach. Latem będziemy urządzać nową i wtedy na pewno spróbuję swoich sił. Tymczasem jestem zadowolony z chleba z mieszanki. Może i niewiele różni się on od chleba z piekarni (choć jedząc takowy w miastach podczas trwającej właśnie wyprawy, jestem zmuszony kategorycznie zaprzeczyć, by smak można było porównywać), ale znacznie łatwiej jest przechować torebkę mieszanki w szafce niż dwa chleby w zamrażalniku. Nie mówiąc już o tym, że chleb nie tylko ze sklepu, ale jeszcze mrożony to już w ogóle najgorsza opcja.

Nadejdzie czas na prawdziwie domowy chleb. Tymczasem cieszę się, że udało mi się sporządzić i taką chlebułkę. Dopiero ostatniej zimy odblokowała się mi energia na robienie czegokolwiek. Przez pierwszy rok gospodarzenia byłem tak oszołomiony zwalonymi na moją głowę połaciami ziemi, sprzętu, roślin, budynków, gratów, śmieci, ruin, że ledwo starczyło mi przytomności umysłu na palenie w piecu. Pamiętam, że poprzedni właściciel zostawił w sadzie rozłożony namiot i hamaki na jabłoniach. Nie ruszyłem ich przez całą zimę i trzeba je było potem wyrzucić. Nie wiem, dlaczego okazałem taką ignorancję. To był chyba jeden z objawów procesu dostosowawczego, który we mnie zachodził i wciąż zachodzi.

Dziękuję drogim Czytelnikom za komentarze. Napiszę coś w odpowiedzi, gdy już spokojnie wrócę do domu. Pozdrowienia z lubelszczyzny!

niedziela, 9 czerwca 2013

pierwsze pszczoły!

Już na drugi dzień rano po instalacji ula wabika, przed samym wyjazdem do Polski, zajrzałem do pasieki. Ze zdumieniem i radością zaobserwowałem ruch przy wylotku. Kilkanaście pszczół wlatywało i wylatywało ze środka.  Tak się tym podjarałem, że choć u pszczelarza bałem się podchodzić do pszczół bez kombinezonu i rękawic, co budziło jego dobroduszny śmiech, tak jak stałem, w podkoszulce i dżinsach, podniosłem ostrożnie daszek, by zajrzeć do środka. Tam uwijało się sporo owadów - na oko 1/10 rodziny. Wyglądało to jednak na rabunek niż powolne chociażby zasiedlanie. Pszczoły chodziły po plastrach, a te, co latały przy ulu, niosły na tylnych odnóżach ciemną substancję - zapewne to, co razem z plastrami włożyłem do środka. Dopiero teraz, gdy to piszę z dala od domu, pomyślałem, że warto było przyjrzeć się sytuacji pod kątem tego, czy one tę substancję wnoszą czy wynoszą. Wtedy jednak byłem zbyt zachwycony widokiem, żeby logicznie myśleć. Dodam, że mimo braku ochrony, żadna pszczoła mnie nie użądliła.

A misiaczki były prześliczne - niewielkie, zgrabniutkie, z wyraźnymi paskami o lekko mdławej barwie. Ciekawe, skąd przyleciały, i co to za odmiana. Nie mogę się doczekać powrotu. Trochę się niepokoję, że ustawiłem ule zbyt niestabilnie, że mogła je przewrócić jakaś wichura, że mógł wejść jakiś chuligan... wiem jednak na pewno, że ul jest łatwy do odnalezienia dla pszczół. Fajnie by było zobaczyć na własne oczy wprowadzanie się roju. A może gdy wrócę, ul będzie już w pełni zamieszkały? Cholera - nie mam nawet jeszcze podkurzacza ani surowicy i adrenaliny, w które jak najszybciej muszę się zaopatrzyć w razie gdyby jakiś alergik dostał żądłem. Nie wiem nawet, jak nasze organizmy zareagowałyby na użądlenie.

środa, 5 czerwca 2013

ul wabik

To teraz napiszę, po co mi były stare, zabudowane ramki, które pożyczyłem od pszczelarza. Ano po to, by zrobić ul wabik. Mam nadzieję, że podczas mojej nieobecności pojawi się gdzieś tutaj rój, który zwabiony zapachem wosku, propolisu i miodu zagnieździ się w nowozmontowanym ulu Wolności.

Stara, zabudowana ramka wygląda tak:
Na samym dole ramki (po prawej na zdjęciu) widać wystające druciki - takie, jakie sam rozpinałem na swoich ramkach. Cały plaster (poza "podłogą", która nazywa się węza i kupuje się ją, by wtopić w druciki przed wstawieniem nowej ramki do ula) zbudowany został rok temu przez pszczoły z wosku, który same wyprodukowały. Te komory na dole zdjęcia lśnią, ponieważ został w nich miód. Po lewej widać białe, zasklepione komory - tam zapewne też znajduje się miód - zapasy na zimę. A na to podniszczone na środku nie patrzcie - gołąb tam nasrał i trzeba było oczyścić.
I pięknie pachnie. Słodko, a zarazem dostojnie.

Ramki w ulu ułożyłem w ten sposób...
...zachowując pomiędzy nimi pewną odległość. Nie wiem, czy na etapie wabienia roju jest to konieczne, ale na wszelki wypadek zachowałem przepisową odległość ramek od siebie, żeby pszczoły mogły sobie górą pomiędzy nimi przechodzić. W tle widać plaster, który mieszkanki ula zbudowały poza ramkami - widocznie w pewnym momencie było ich za mało.

Ul ustawiłem na podstawce z opartych na cegłach belek, które majster Franciszek wyjął z przerabianego chlewika. Zmieszczą się tu spokojnie trzy pszczele domy obok siebie.

I voila:

Daszek - jak widać - dobrałem z inaczej zaprojektowanego ula, ale mniej-więcej pasuje. Muszę jeszcze przykryć ramki z wierzchu przynajmniej jakąś folią i mam nadzieję, że to wystarczy. Fajnie by było, żeby na tę konstrukcję zerknął jeszcze jakiś fachowiec.

wtorek, 4 czerwca 2013

kolejny krok w stronę marzeń

Ale fajowy dzień!

Odwiozłem synka do przedszkola i pojechałem prosto do pszczelarza, żeby wziąć pozostałe 2 lub 3 ule (pasujące do ramek, które odrutowałem), umówić się na odpracowanie ich w pasiece i od razu ewentualnie pomóc przy kręceniu miodu, bo pszczelarskie żniwa w pełni. I poczułem płynący powoli czas.

Zostałem oprowadzony po sporej przydomowej pasiece, okrążyliśmy wioskę autem po łące i nieistniejącej niemal ścieżce, by jakimś cudem znaleźć się tuż przy domu pszczelarza, ale od drugiej strony, gdzie łatwiej było wziąć ul, zapakowaliśmy go do auta, wróciliśmy (droga: ok. pół kilometra, przesunięcie: ok. 50 metrów), porozlewaliśmy z wielkiej beczki miód do kilkunastu słoików, które przywiózł jakiś znajomy, pożartowaliśmy we trójkę i poszliśmy na kawę, którą pszczelarz zamówił w wioskowym barze naprzeciwko. Siedząc tam i dowcipkując z dwoma dwukrotnie ode mnie starszymi rasowymi wiochmenami, chłopami zaprawionymi w bojach, dosadnymi, a inteligentnymi przy tym, czułem się trochę jak w knajpianej scenie z filmu Siekierezada Stachury.

Siekierezada
Przyznam się w tym miejscu, że nieraz rozmywam trochę rzeczywistość na tym blogu, jednak bez konfabulacji i koloryzowania. Polega to na tym, że czasem z dwóch rzeczywistych postaci, z którymi mam kontakt, robię jedną (na zasadzie syntezy, a nie kreacji - to wciąż są fakty!), nazwy miejscowości czy z rzadka pojawiające się imiona zmieniam, trochę też przeinaczam rzeczywistą chronologię. Ot, taki kamuflaż na wszelki wypadek, a także ułatwienie dla czytelnika, by nie musiał potykać się o jakieś nieistotne, a zawiłe wyjaśnienia.

Ale do rzeczy: Po kawie wzięliśmy się w towarzystwie dwóch miejscowych teleranków, które przysnuły się spod sklepu, za remontowanie dwóch korpusów, co mogło trwać godzinę, ale trwało dwie, bo słońce świeciło, a humory dopisywały. Teleranki okazały się znajomymi pszczelarza, atmosfera była zatem
Palma warmińska naturalna całoroczna
przyjazna i oczywiście sielska. Wioska, gdzie to wszystko się działo, leży przy drodze krajowej, ale względnie spokojnej. Nawet koń z wozem (i woźnicą, rzecz jasna) jechał sobie niespiesznie. Kiedy przejeżdżał obok, pszczelarz krzyknął:
- Sprzedaj konia!
- Nie! - natychmiast i z żartobliwą powagą odparł woźnica. To był chyba jakiś ich własny kod pozdrowieniowy, bo nie zamienili więcej ani słowa. Tylko pszczelarz, mrugając do jednego z kolegów, wymamrotał: "A ten swoje, nie?". Bajobongo, słowem.

Załadowany po brzegi trzema korpusami, z czego dwa miały wbudowaną od razu dennicę, daszkiem, starymi, zabudowanymi już przez pszczoły plastrami (po co? o tym następnym razem :)) oraz oczywiście słoikiem miodu, udałem się jeszcze do krawca, by mi skrócił spodnie na sobotnie wesele, do sklepu ze sprzętem po odbiór naostrzonego noża do kosiarki (ponoć ze 2-3 razy na sezon warto naostrzyć, mój po roku był w takim stanie, że szkoda gadać), a w końcu po dziecko. W 40 minut zrobiłem 20 kilometrów i załatwiłem dwie sprawy. Misja niemożliwa do wykonania w gęstych aglomeracjach.

Gnany pasją i radością z nowej zdobyczy, wszedłem do domu tylko po to, by przebrać się w robocze ciuchy, i wziąłem się za czyszczenie, malowanie i ostateczne szlify renowacyjne. Dokonałem też małej inwentaryzacji: mam jeden kompletny ul, drugi jako tako dopasowany, poza tym dwie dennice, jeden niepasujący do nich korpus i jeden niepasujący do niego daszek. Średnia układanka. Trzeba będzie coś z tym zrobić.

Póki co jednak ule schną - pomalowałem daszki na niebiesko, by były lepiej widoczne dla pszczół i by móc jutro wymalować na nich od szablonu kolejne nazwy: ul Królowej Jadwigi i ul Wolności (niezmiennie od najważniejszych w moim życiu ulic, w kolejności chronologicznie odwrotnej). Pociągnąłem też impregnatem dna dennic. Następnie wykosiłem w wysokich chaszczach dwie ścieżki do przyszłej pasieki. Jeśli dobrze pójdzie, po powrocie z kilkudniowej wyprawy do Polski, która zacznie się pojutrze, za drwalką będą już wesoło bzyczeć pszczółki. :)

poniedziałek, 3 czerwca 2013

"chleb się, chlebie"

Wykonałem oto dziś pierwszy neowieśniacki chleb. Właściwie to taka wielka bułka w kształcie chleba. Chlebułka. Typu ciabatta. Dlaczego neowieśniacka? Bo nie z osobnych składników, a z półproduktów kupionych w zwykłym lidlu, mianowicie Grafschafter Backmischung Ciabatta.

Nie będzie przepisu, bo ów podany jest z boku opakowania. Powiem tylko: proste jak drut. I sprostuję przepis: nie trzeba miksować 5 minut końcówką do ugniatania, wystarczy 3 minuty ręcznie. Wychodzi coś takiego:
Mniam! :)

Kupiłem mieszankę wiedziony kaprysem, ale posiadanie zapasu takowej w spiżarni ma bardzo praktyczne zastosowanie, gdy się mieszka na wsi. Często bowiem się zdarza, szczególnie podczas długich weekendów, że zostajemy nagle bez pieczywa lub z niewielką jego ilością. Zazwyczaj robię wtedy jakieś racuchy albo naleśniki, ale nie ma to jak przepyszna, dużo lepsza niż pieczywo ze sklepu, chlebułka!

A mogę Wam o tym pisać o tej porze, bo moje dziecko jest od kilku dni pożyczane przez około dwunastoletnie mieszkanki wsi i zabierane na huśtawkę. Właśnie kilkanaście minut temu poszli. Cóż za odciążenie! I jeszcze płacić niańce nie trzeba. Wystarczy, że sprytnie ustawię sobie na parapecie lusterko, i już mogę siedzieć przy biurku, zerkając na odbijający się w nim plac zabaw. Zresztą wiem, ze krzywda mu się nie dzieje - Wojtek tak się śmieje ze szczęścia, że echo bez problemu dociera do uchylonego okna. Fajny etap się zaczął - koniec z ciągłym planowaniem dnia tak, by ktoś przy nim non-stop siedział i bawił się ciuchcią.

O nie, już wracają...

niedziela, 2 czerwca 2013

sprawa kocia

Zaglądam ci ja do chlewika, by szpadel wziąć i bluszcz od sąsiadki posadzić, a tu coś szeleści w sianie na górze. Mysz? Szczur? Przecież do jesieni daleko - myszkują i szczurują po polach raczej. Wziąłem szpadel, patrzę raz jeszcze - wgapione we mnie widzę dwa zielone ślepia. Czarny kot obserwuje mnie wzrokiem mówiącym: "Ups! I co teraz?", a jednocześnie: "Mogę zostać? Proszę!". I mamy nowego sublokatora. Fajnie, chociaż nie lubię, gdy koty czają się gdzieś nade mną, a tego już wcześniej widziałem na dachu drwalki. Boję się, że wykorzystają moje plecy, by zeskoczyć na ziemię, a nie wiadomo, co taki włóczykij ma za pazurami.

Pani Basieńka
Przeprowadzając się na wieś, chciałem mieć kota, który by sobie mieszkał gdzieś na podwórku lub u kogoś innego, a przychodził po jedzenie i ot tak, pobyć z nami trochę. Z którym nie łączyłby nas stosunek własności, o którego nie trzeba by było się martwić, że jak wyjedziemy, zostanie bez jedzenia i opieki, takiego kota egzystującego na równi z nami. Dość szybko napatoczyła się Pani Basieńka - kotka przytulasta poza wszelkie granice upierdliwości, a jednocześnie czysta i pełna godności. Teraz zamieszkała gdzieś dalej, widują ją na drugim końcu wsi. Tego kota nazywać chyba nie będę, chociaż idąc za ciosem... Lubiński? :)

A w sierpniu, jeśli dobrze pójdzie, zamieszka u nas małe, białe kocię - w domu. Jednak klasycznie. Niech się Wojtuś oswaja ze zwierzakiem. Poza tym jakoś tak pusto we wiejskiej chałupie bez fauny.

sobota, 1 czerwca 2013

nic nie bzyka

W poniedziałek ciąg dalszy orki. Tymczasem pobiłem rekord w koszeniu - w ciągu jednego dnia skosiłem kosiarką cały sad i podwórko. Wiem, że kilka dni temu już sad kosiłem (podkaszarką), ale poprzednik taką tam trawę posiał, że dopiero teraz - po koszeniu, grabieniu i ponownym koszeniu miesięcznej trawy (ponowne grabienie też by się przydało, ale nie dam już rady) mogę dopiero mieć nadzieję, że za dwa tygodnie wystarczy sama kosiarka.

Boję się dociekać, czy rójka już się wśród pszczół zaczęła. Ul stoi pusty, ramki okazały się za małe - swoim zwyczajem (jak się okazuje, dość powszechnym wśród braci neowieśniaczej) najpierw je przygotowałem, a dopiero później sprawdziłem, czy pasują. Cóż - może w końcu jakoś to ruszy, bardzo bym chciał jeszcze w tym roku zacząć. Tymczasem Ul Felicjanek stoi i czeka. O:

Tymczasem pozostaje mi czytać, co popadnie, na temat pszczół, i oglądac filmy. Na przykład taką piękną miniaturkę znalazłem:

rolnik sobie, przyroda sobie

Wczoraj był taki kocioł, że od razu z podwórka poszedłem spać. Udało się wreszcie zgadać z rolnikiem, który przyjechał orać. Łąka jednak będzie już. Wszyscy radzą siać. Ale czy kwietna? To zależy od pogody. Po raz pierwszy deszczowy czerwiec byłby dla mnie czymś bardzo pożądanym. Trzeba będzie kupić na Allegro szamańskie bębny, zrobić strój i wywoływać deszcz. Jeśli kwiaty się nie przyjmą, dosiejemy jakoś jesienią, kopiąc tu i ówdzie ręcznie.

Pół pola zaoraliśmy i wygląda pięknie, jak w tej scenie z Cybulskim u Wajdy. Popijając piwko, siedzieliśmy na traktorze kabriolecie - sąsiad za sterem, ja z boku na kole i gadaliśmy, przekrzykując ryk silnika, a z tyłu pług przesiewał wesoło grudy ziemi, zapychając się co pewien czas, bo pole leżało odłogiem od kilku już lat. I gdy się już robiło ciemno, traktor zgasł, zblokowała się skrzynia biegów, sprzęgło zdechło. Nie udało się uruchomić wiekowego ursusa. Sąsiad zaciągnął go swoim traktorem na moje podwórko, pokręcił przy śrubach, a dziś przy pomocy siły własnych mięśni i nivy odpaliliśmy go. Niestety, biegi nadal nie wchodzą. Orka musi zaczekać kilka dni. Kolejnych kilka dni. Jeśli tak dalej pójdzie, nic jednak z tej łąki nie będzie w tym roku, a ja będę musiał wydać pieniądze drugi raz, na jeszcze jedno odchwaszczanie i talerzowanie. Trochę mnie to wkurza, bo te trzy - łącznie z orką - proste czynności zajęły ponad miesiąc.

Z ludźmi w ogóle umawia się u nas ciężko. W większości dzielą się na tych, którzy piją, i na tych, którzy harują od rana do nocy. Niektórzy łączą te dwie aktywności w iście akrobatyczny sposób. A przecież maszyny rolnicze (i nie tylko) powstały niby po to, by szybciej można było uporać się z robotą. Tymczasem człowiek i tak wypełnić nią sobie potrafi cały czas. Prędzej, dalej, więcej. Orka na przełomie maja i czerwca? Opryski w dzień, kiedy pszczoły zbierają nektar? Że niby brak czasu. Gdzie ta słynna zgodność rolnictwa z rytmem przyrody?