wtorek, 29 października 2013

kot może zostać

Wiadomość z przedostatniej chwili: Kot chyba czyta mojego bloga, bo dziś rano pierwsza mysz sczezła w zębiskach naszego zwirza. Przebiegała właśnie cichutko pokój, a leniwie wylegująca się na sofie Freya w ciągu dwóch sekund zerwała się, przemierzyła cztery metry i capnęła ją za kark. Ku przerażeniu małżonki wparowała z myszą do salonu, ale ja złapałem ją (kotkę) pod spasione brzucho i wyniosłem razem ze zwisającą myszą na podwórko. Co działo się tam - nie wiem.

A my spędziliśmy miły i inspirujący wieczór u sąsiadów (u nas można tak określić wszystkich mieszkańców wioski), który stanowił piękne zwieńczenie szczególnie stresującego dnia. Pieniędzy mało, ale za to pracy dużo - w przyszłym miesiącu kupimy wreszcie te drzwi z drewnianymi futrynami.

Tymczasem zapomniałem napisać, że w moim gabinecie stoi już piękne, wiekowe pianino, które podarowała nam teściowa, przywiózł spod Lublina mój tata, a wnieśli sąsiedzi. Niestety, grać się na nim jeszcze nie da. Trzeba będzie wyremontować. Ale najpierw drzwi.

poniedziałek, 28 października 2013

kot jest, a myszy harcują

Freya - kotka grozy
No i dzieje się to, czego się bałem. Gdybyśmy nie mieli kota, myszy też by nie było. Dałoby się trutkę wysypać, pułapki zastawić, a tak - kot trutkę zeżre, jak wszystko inne zresztą (wczoraj wszamał dwa naleśniki prosto z talerza), a w pułapkę sam łapę włoży.

I co tu robić? Mysza po chałupie szaleje (na razie chyba jedna), włazi na jedną z naszych pięknych nowych szafek i strach tam jedzenie położyć. Na szafce przeciwległej też strach, bo tam kot z kolei potrafi wskoczyć. Nie muszę chyba dodawać, że myszy zwirz ów nasz nie łapie. Wystarczy mu micha z pokarmem i to, co wyżre nam.

wtorek, 22 października 2013

w sen zimowym zapadł

Zeszłoroczny gość w sadzie. I jabłka,
których w tym roku jak na lekarstwo.
Jesień u nas naprawdę jest cudna. Ale ja prawie nie wychodzę z domu. Tryb praca - książka/gra + piwko i fajeczka, a potem sen od dwóch tygodni tak mi odpowiada, że nawet ostatnie tegoroczne koszenie wykonuję na raty. Mam nadzieję, że skończę przed zimą, bo trawa przeważnie mokra.

Z robót podwórkowych zostało jeszcze podkaszanie, podcinanie gałęzi w sadzie i - najpilniejsze - ognisko z kawałków starych mebli, które zebrały się po remoncie.

Dziś mieliśmy na wygwizdowie pogodę przepiękną. Słońce świeciło pełnym blaskiem, drzewa czerwieniły się i złociły, wiatru prawie nie było. Powietrze niosło czystą świeżość i orzeźwienie. Ach, jaka szkoda, że nawet nie wyściubiłem nosa z zatęchłego od fajkowego dymu gabinetu. Przecież to aż grzech zmarnować tak piękny dzień. A jak niezdrowo! Normalnie masakra. Chłe, chłe. :)

poniedziałek, 21 października 2013

w podróży

Warszawa: superszybkie metro i tramwaje co 5 minut, kupić można wszystko, świetni muzycy, wspaniała próba, świetna knajpa wegańska, wielki, wygodny autokar. Rozmach i blichtr, metal i szkło.

Olsztyn:  Subwaya już nie ma, nieczytelne promocje w ubogim EMPiK-u, zamknięte budki z zapiekankami, mięso w ruskich, zepsute siedzenie i smród w busie do "Lidzbarga", stara glazura i błoto. I tak zły zasięg sieci, że nie mogłem opublikować tego posta.

Cóż, gdyby kto pytał, wybór jest prosty - zostaję na Warmii!

sobota, 19 października 2013

krótki wpis bez retrospekcji

No i wbrew własnym deklaracjom wpadłem w blogerską pułapkę - posty stały się długie i coraz rzadsze. A miało być krótko i codziennie. Cóż, trzeba wziąć głęboki oddech i zacząć od nowa. No to zaczynam.

Praca zdalna w domu to wspaniała rzecz: człowiek może mieszkać tam, gdzie sobie zamarzy, nie martwiąc się lokalnym bezrobociem. Trzeba tylko mieć odpowiedni zawód lub nauczyć się go. Nam się udało, żona zostawiła wielką korporację i - nie bez lęku i przy dużym wsparciu psychicznym z mojej strony - stworzyła firmę tłumaczeniową. A ja nie musiałem rezygnować z niczego, bo i tak pracowałem zdalnie. Nie było łatwo - gdy skończył się serial internetowy, przy którym pracowałem, mieszkaliśmy już na wsi i nagle zdałem sobie sprawę, że bez codziennych kontaktów niełatwo jest znaleźć robotę, wysyłając po prostu ogłoszenia. Na szczęście w sukurs przyszli starzy znajomi i - przede wszystkim - małżonka, która osiągała już same sukcesy jako tłumaczka i teraz z kolei ona dodawała mi sił, stawiała do pionu i pomagała w najgorszych chwilach.

Jaskinia lwa. Obecnie w szafie. :)
Ech, miało być bez retrospekcji! OK, w skrócie: zajmowałem się scenopisarstwem, redakcją i korektą. Coraz mniej było tego pierwszego, coraz więcej drugiego, przez pewien czas (zwany w dalekich miastach kryzysem) nie było ani jednego, ani drugiego i musiałem wrócić do starego fachu webmastera, ale teraz zaczynamy nowy etap, mam nadzieję, że najlepszy. Kryzys jest w odwrocie, co odczuwam w rosnącej liczbie zamówień i koncertów. Mam już kilka źródeł ciekawych zleceń. Działamy teraz z żonką wspólnie i wkrótce będziemy tłumaczyć i redagować książkę filozofa, który jest we francuskiej encyklopedii! Poza tym przez mój warsztat przewijają się najbardziej znane gry komputerowe, a także oferty koncertowe moich ulubionych polskich artystów. Krąży legenda, że premiera pewnej światowej klasy gry komputerowej musiała zostać przesunięta, bo pewnemu neowieśniakowi na polskim wygwizdowie wysiadły korki. Ale nie wiadomo, czy to prawda. ;)

Zaczęła się jesień. Jak co roku zniknęła ochota na wypady, podróże i przygody, wróciło zamiłowanie do gier komputerowych i przesiadywania w domu. I tak będzie do wiosny.

Ech, miało być krótko. Muszę ćwiczyć lakoniczność.

czwartek, 10 października 2013

szafy już nie mam, ale za to mam drzwi

Zawsze miałem silną potrzebę własnej zamkniętej przestrzeni, a tu fundusz remontowy się wyczerpał na sam koniec i nie kupiliśmy drzwi do mojego szacownego gabinetu. Ech, gdybyż liczba wejść na tego bloga i kliknięć w reklamy (no właśnie - kliknijcie coś, możecie potem zamknąć, nie czytając) była równa liczbie wejść do pomieszczenia, z którego piszę... Dziś miarka się przebrała - żonka przychodziła tyle razy, a z kuchni dobiegały takie hałasy, że sam sobie odpowiednie wejście stworzyłem. I wiecie co? Mam pewne uczucie domknięcia, gdy czuję za plecami zamknięte drzwi.

 

Jak nie pomoże, to sobie jeszcze tabliczkę powieszę: 
"Nie włazić z byle powodu, tu, k...a, nie Narnia!"

poniedziałek, 7 października 2013

ostatnia wizyta w ulu: ocieplanie, otulanie

Ostatnia wizyta - chyba. Bo cóż - pszczółki odkarmione, wafle od piwa umaczane w środku przeciwko warrozie powieszone, nadszedł zatem czas na finalne docieplenie. Najpierw przez pół godziny rozniecałem ogień w podkurzaczu. Tym razem udało się wytworzyć dym na dłużej. Otworzyłem ul i wyjąłem misternie pozwijaną narzutę służącą do tej pory za jedyne ocieplenie. Błąd - nie powinienem wciskać jej pod ramki tak, żeby trzeba było się z nią szarpać. Na szczęście pszczoły były lekko niemrawe i dostałem tylko jedno żądło - w kciuk. Póki co - bez objawów. Bardziej przejęty byłem tym, że na własnej skórze doświadczyłem pszczelej klimatyzacji - gdy odsunąłem ostatni skrawek narzuty, poczułem na dłoniach ciepło. Sprytne dziewczynki.

Podważyłem wszystkie ramki i zajrzałem przez szpary. Cztery ramki obsadzone, zapas pokarmu jest, pozostaje trzymać kciuki za rodzinkę i za to, by zima nie była zbyt sroga. Przyniosłem ze sobą jeszcze ramki docieplające wykonane własnoręcznie w sposób następujący:

  1. Wyciąłem w cienkiej sklejce zewnętrzny kształt ramki,
  2. Przymocowałem do niej styropian,
  3. Owinąłem z góry na dół materiałem.
Usunąłem z ula wszystkie ramki niezagospodarowane przez pszczoły i z obu stron ociepliłem całość ramkami ze sklejki i styropianu. Z powrotem okryłem wszystko narzutą, założyłem daszek, napchałem do podkurzacza mięty pieprzowej i jeszcze trochę pomęczyłem pszczoły, dymiąc im prosto w wylotek. Cóż, z warrozą nie ma żartów. To ponoć ona jest główną przyczyną wymierania rodzin pszczelich. 

Śpijcie smacznie, maleństwa.

środa, 2 października 2013

pod opieką puszczy

Jesteśmy tu dopiero dwa dni, a już tęsknię za tym miejscem, ciszą, która tu panuje, kawiarenko-tawerną rodem z Przystanku Alaska, jej bywalcami i ciemnym, ziołowym piwem. Za kolorowymi domkami, pustą, spokojną szosą i okalającą wioskę puszczą. Choć nie widać jej z chatki, w której śpimy, czuć ją w powietrzu, nie tylko przez zapach, ale i specyficzną atmosferę, spojrzenia ludzi, ich uśmiechy, brzmienie ciszy... Czuję się jak w jakiejś cudnej powieści. Aż się chce tu zostać i zmienić się w jedną z postaci.

Sama chatka to też niesamowitość. Kaflowy piec, przy którym właśnie siedzę, stary, drewniany stół, wiekowy dąb za oknem, bielony płot, ościeżnice sięgające mi do szyi i strop, o który zahaczam głową. Ta chatka śpi bardzo głęboko, mimo że ogień trzaska w piecu, pali się światło, brzmi gitara i nasze głosy.
Acha, nie piszę o Chorwacji - w końcu tam nie pojechaliśmy. Skusiła nas skutecznie perspektywa spędzenia kilku kompletnie pozbawionych celów, zadań i dążeń dni w Białowieży, gdzie odziedziczoną po babci chatkę ma nasz kolega. Jest cudownie. Od dawna było nam tego trzeba i od dawna należała się nam taka przerwa od codzienności.
Za 10 minut północ. Czytam książkę o wilkach pożyczoną od przefajnej właścicielki kafejki. Dołożę chyba do pieca jeszcze kilka szczap i idę spać. Smutno będzie, gdy przyjdzie oddać książkę, pożegnać się i wyjechać stąd. Ale został jeszcze cały jeden dzień...