piątek, 20 września 2013

mimo braku talentu

Jakoś tak się rozkłada ogrom mojej miłości, życzliwości i uznania w sieci, że na Fejzbuku chwalę innych, a tutaj chwalę siebie. A mam się czym chwalić, bo przełamałem nie byle co - pokoleniową prawidłowość, która może nawet jest (była?!) echem pradawnej klątwy z czasów, gdy moja rodzina stanowiła część jakiejś kozackiej siczy. Klątwa ona mogła polegać na tym, że w co drugim pokoleniu obdarzeni moim nazwiskiem osobnicy mieli, jak to się mówi, dwie lewe ręce - pozbawieni byli jakichkolwiek predyspozycji manualnych. Dziś mogę rzec, że choć pradziad mój był z zawodu stolarzem, syn jego nie przejawiał żadnych zdolności w tym kierunku, za to wnuk - czyli mój ojciec - to prawdziwa złota rączka, na dodatek zupełnie mimochodem, bo z zawodu zajmuje się czymś zupełnie innym. Mnie, jak łatwo można zgadnąć, również majsterkowanie nigdy nie wychodziło, a gdy już jakiś regalik lub pudło udało mi się sklecić (bo czasem mam do tego trochę serca), były to twory koślawe, słabe i szybko się rozpadały. Nawet umieszczenie zwykłego wkrętu w ścianie kończyło się poodłupywanym tynkiem na powierzchni równej wielokrotności metalowej główki.

Nasza kuchnia - w dużej mierze dzieło własne
Podczas ukończonego już właściwie remontu zacisnąłem jednak zęby i przeszedłem samego siebie, a już na pewno dziadka, prapradziadka i prapraprapradziadka. Własnoręcznie i przy pomocy narzędzi skręciłem wszystkie meble w kuchni i pokoju synka, powiesiłem szafki, zamontowałem i podłączyłem zlew i baterię, a nawet - choć prądu boję się jak ognia - zainstalowałem okap nad kuchenką oraz oświetlenie w trzech pomieszczeniach i wymieniłem kilka gniazdek. I dawno nie czułem się z siebie bardziej dumny niż teraz.

Za wprawki oczywiście posłużyły mi ławki i stolik, które kilka miesięcy temu skleciłem z surowego drewna, a także wiele innych pomniejszych robót, które chciałem wykonać, choć nie musiałem. Jestem zatem żywym dowodem na słuszność tezy, którą ostatnio propaguję: że talent nie istnieje. Istnieje trening i chęci. Jeśli nie ma chęci, można sobie powiedzieć: "nie mam talentu", żeby łatwiej było poradzić sobie z odrzuceniem czegoś w życiu. Ale talent to tylko słowo, które tego typu wygodne (co nie znaczy, że złe!) wyjście z sytuacji umożliwia.

Co ciekawe, za każdym razem, gdy choćby mimochodem, na marginesie innej wypowiedzi lub tematu zagorzałej dyskusji wypowiem słowa "talent nie istnieje", obecni z entuzjazmem godnym lepszej sprawy porzucają dotychczasowy tok rozmowy i usiłują te słowa zanegować, udowadniając, że talent jednak istnieje. Wkładają w to tyle energii, że przestają słyszeć i rozumieć niełatwe przecież argumenty przeciwko talentowi jako czemuś wrodzonemu i w ogromnym stopniu determinującemu to, co potrafimy i czego nie potrafimy. Przeważnie te wymiany zdań kończą się dość emocjonalnie. Widać dla ludzi koncepcja talentu jest czymś niezmiernie wartościowym, skoro jej tak bronią. A jeśli coś może być aż tak wartościowe, warto to stworzyć, nawet jeśli... tego nie ma.

1 komentarz:

  1. Shinichi Suzuki też tak twierdzi. I ma rację - można się w wieku 30 lat nauczyć dla syna grać na skrzypcach? Można.

    OdpowiedzUsuń

Zapraszam do komentowania. :)