piątek, 23 sierpnia 2013

dokarmiamy, milordzie

Mój dotychczasowy sposób dokarmiania pszczół na zimę syropem (cukier+woda fifty-fifty) miało charakter straceńczo-kaskaderski:
  1. Zdejmowałem daszek ula, 
  2. zabierałem z ramek pustą podkarmiaczkę, czyli odwrócony do góry dnem półlitrowy słoik z podziurawioną nakrętką), 
  3. odkręcałem wieczko, 
  4. odkręcałem wieczko przyniesionego właśnie nowego słoika z syropem,
  5. zamieniałem wieczka miejscami, by to podziurawione przypadło słoikowi pełnemu,
  6. odwracałem szybko pełny słoik, by pokarm się nie wylał,
  7. przesuwałem na chama pełnym słoikiem pszczoły zalegające w miejscu na ramkach, gdzie stała podkarmiaczka,
  8. stawiałem nowy słoik, przygniatając nieraz jakąś pszczołę,
  9. zakładałem z powrotem daszek,
  10. umykałem spokojnym, acz szybkim krokiem przed wkurzonymi robotnicami.
A propos punktu ostatniego, powiedzenie "spiesz się powoli" dla opiekuna pszczół nabiera bardzo dosłownego znaczenia. Wszystko trzeba przy ulu robić na tyle szybko, by akcji nie zniuchały wszędobylskie osy lub obce pszczoły, a jednocześnie nie można wykonywać gwałtownych ruchów, ani, broń Boże, niczego upuścić. 

Dlaczego pszczoły były wkurzone? Ano, z powodu tego rozpychania się mojego słoikiem jak grubą dupą w autobusie oraz tego, że widziały, jak kradnę im pokarm. Bo przecież krople syropu, jakie zostawały na pustej niby podkarmiaczce to dla maleńkich stworzonek całe góry jedzenia. 

Podkurzacza nie chce mi się rozpalać tylko po to, by przez niecałe dwie minuty zmieniać podkarmiaczki. Szkoda chrustu. Wymyślilem zatem coś innego. Jako że palę czasem fajeczkę, będę sobie do 15 września, kiedy skończę podkarmianie, popalał codziennie. Dym tytoniowy nieco bardziej niepokoi pszczoły niż ten z wierzbowego próchna, którego używam w podkurzaczu, ale chowają się grzecznie do wnętrza ula i przy podkarmiaczce nie zostaje prawie żadna, dzięki czemu spokojnie mogę zmienić koryto. 

Chciałem właśnie zrobić zdjęcie pszczół pobierających syrop, by zilustrować wpis, ale słoik uniósł się razem z daszkiem i wylałem trochę syropu na ramki. Pszczoły się zdenerwowały, nabzyczały na mnie i zaczęły niebezpiecznie kreślić zygzaki w powietrzu, więc wziąłem nogi za pas. Macie więc zamiast tego film o podkurzaczu z YouTube. Mam podobny.


czwartek, 22 sierpnia 2013

Neoludowa przyśpiewka erotyczna

Napisana na Fejzbuku przez niżej (albo wyżej) podpisanego, Przemka z Choszczna i Mirka z Poznania do spółki w ciągu czternastu minut w mocy niebywałego zbiorowego natchnienia.

- Ciemne me oczęta
Jak otchłanie lasu.
Żonka chlewik sprząta,
Na seks nie ma czasu.

- Mąż mnie do chlewika
Na sprzątanie goni.
Chęć do seksu znika
Mi przy takiej woni.

-  I do takiej woni
Przyzwyczaiłbym się,
Gdybyś mi się, żonko,
Oddała na gzymsie.

Gzymsy to są w mieście.
Na wsi - to brzmi dumnie -
Żona się mężowi
Oddaje na gumnie.

Na gumnie czy gzymsie
Nie robi różnicy.
Nie pogniewałbym się
I na seks w piwnicy.

Na gumnie we gumie
Niewygodnie nieco,
Chocia świętojańskie
Robaczki zaświeco.

Mąż zmęczony zaśnie,
Kiedy już zaświeco,
A żonka w tym czasie
zabawi się świeco...

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

malarstwo szpachlowe ścienne i inne takie

Remont w toku, a ja pracuję przy kompie, odwrócony plecami od całego zamieszania. Na szczęście hałas przeszkadza tylko czasem, choć myślałem, że ogłuchnę, gdy majster Franciszek kuł młotem pneumatycznym ścianę wokół framugi moich nieistniejących do tej pory drzwi. Drzwi nadal istnieć będą tylko w wyobraźni do czasu aż nie uzbieramy na ościeżnicę. Bo przy elementach, na których jakości czy wyglądzie nam zależy, kierujemy się zasadą: zero kompromisów finansowych, najwyżej poczekamy. A mnie bardzo zależy na ościeżnicach drewnianych, okalających otwory drzwiowe. A te są znacznie droższe niż zwykłe. Dlatego na razie "okolimy' tylko drzwi do łazienki.

Tymczasem ściana przyszłej kuchni wygląda obecnie tak:
Autor: turbosąsiad.

Będzie dobrze.

A deski podłogowe leżą sobie u mnie we gabinecie pieczołowicie zagruntowane przeze mnie, tatę, który przyjechał z mamą na weekend, oraz przez potomka Wojtusia. Gdy na nie patrzę, kusi mnie, by pod nieobecność żony wyłożyć podłogę starym linoleum, a z desek zrobić ule. Wyszło by ze 30...

A jutro po odkład jadę do pszczelarza Muchowskiego. Dziś jedna z moich sierotek dziabnęła mnie w przedramię podczas dokarmiania. Ruch przy wylotku ogromny, mam nadzieję, że to nie jakiś wielki rabunek...

A dziś to już tylko piwko i Radio Liryka.

niedziela, 18 sierpnia 2013

pierwszy przegląd ula

Ul po przeglądzie. Pszczółki wyglądają zdrowo, pracują ciężko, uzbierały sobie zapasów, ile trzeba, odpierają dzielnie ataki os, których kolejne gniazdo musi być gdzieś w pobliżu, ale populacja ula (pszczołolacja?) jest o połowę zbyt mała. Trzeba będzie przycisnąć pszczelarza Muchowskiego, ale obiecany ul odbiorę od niego dopiero wiosną - teraz przyda się bardziej odkład (nowe pszczoły do zasilenia rodziny).

Przeprowadziłem rodzinę do ula Felicjanek - lepszego, bo wyposażonego w osobną dennicę i przysłonki wylotka umieszczone na zawiasach. Na dnie położyłem pokrytą olejem kartkę papieru i wypsikałem uliczki między ramkami specjalnym lekiem na warrozę, którego działanie polega na tym, że pszczoły pod jego wpływem chętniej się oczyszczają. Również z roztoczy powodujących choróbsko. Zobaczymy, czy ten lek działa, gdy przy następnym przeglądzie znajdę poprzyklejane do kartki z olejem pasożyty.

Większość miodu zostawiłem, zabrałem tylko jedną ramkę. Nie mam miodarki, musiałem więc poradzić sobie z jego odzyskaniem inaczej. Wyciąłem miodną część plastra, przełamałem na kawałki, wrzuciłem do położonego na misce sitka, pokruszyłem widelcem i zostawiłem na nasłonecznionym parapecie (oczywiście w domu, za zamkniętym oknem). Wieczorem przemieszałem nieco plastry i przeniosłem wszystko na to okno, w które słońce świeci rano. W ten sposób uzbierałem mały słoiczek... tadam! pierwszego miodu z własnego ula.

A w domu cisza i spokój. Remont rusza ponownie dopiero jutro, tymczasem rodzice wywieźli potomka mego hen w dal na wakacje. Bez udziału brzdąca każda czynność to odpoczynek. Cudownie jest, choć mam bóle fantomowe w mózgu: złapałem się na dzieleniu dnia na "przed dziewiętnastą" i "po dziewiętnastej", kiedy to normalnie pojechać nigdzie już nie można, bo niunio śpi. A tu taka laba! Tyle że ze zmęczenia nie chce mi się nigdzie ruszać.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

lato, jesień, pszczoły, ludzie, szyna i kran

Jakoś tak wrześniowo się zrobiło. Choć niebo bezchmurne, słońce świeci tak, jakby uśmiechało się smutno. Chłodny wiatr szumi w ogromnych lipach przy drodze na Przymusową Wolę, cisza jest jakby bardziej dogłębna, a przestrzeń zmatowiała. Może to takie wrażenie po żniwach, zresztą do tej pory wyczuwałem tego typu zmianę dopiero na początku września. Dopiero połowa lata astronomicznego minęła, gdzież jesień teraz! Chcę jeszcze poczuć bezlitosny upał, zamarzyć o kąpieli w jeziorze, pokonać lenistwo i pojechać ładziną moją marzenie owo zrealizować. I znowu poznać jakichś znajomych znajomych.

z saloniku widok na tartak
Pytacie, co z pszczołami. Ano, pracują. Zamówiłem profilaktycznie lek na warrozę - chorobę, która ponoć odpowiedzialna jest w największym stopniu za znikanie pszczół u nas. Gdy butelka dotrze, zrobię przegląd ula. Bo drugiego ula pszczelarz Muchowski nie przywiózł, a ja teraz, przy remoncie, nie mam głowy do ponaglania i wydzwaniania w kółko do ludzi z tą samą sprawą. Trudno - rozszerzę pasiekę na wiosnę.

Turbosąsiad też zawiódł - dwa razy umówił się ze mną na pomoc przy remoncie i dwa razy nie przyszedł, ani nie zadzwonił, że nie przyjdzie. Trochę nie chce mi się wierzyć, że mogło na to mieć wpływ 10 zł, które dostał z góry, bo nie miał wydać. Przecież odbiłby to sobie w premiach w ciągu dwóch dni - pracuje bardzo szybko, więc płacę mu więcej niż wskazywałby na to czas. Ale cóż - gdy zadzwonił, robota była już zrobiona przez kogoś innego. Dam mu jeszcze szansę, może miał jakiś naprawdę zły okres, poza tym olewanie ludzi wydaje się tu (i w ogóle w granicach tego kraju) normą, Turbosąsiad nie wiedział, że ja na to reaguję źle. Teraz już wie.

Ale remont w toku. I potrwa jeszcze ze 3 tygodnie. Rury pod ogrzewanie położone, dziś przenieśliśmy bojler do piwnicy. Teść pracuje od rana do wieczora, wczoraj też zasuwał, choć niedziela. Niełatwo będzie się odwdzięczyć. Majster Franciszek zabrał moją szynę, na której stawiałem na podwórku ule i inne rzeczy, i wmurował ją nad przyszłymi drzwiami do kuchni, by trzymała strop. Mamy akcent kolejowy w konstrukcji. Pekape, pekape, wsiadaj, bracie, dalej, hop...

To jeszcze przepis podam, jak już się rozpisałem, bo dostałem od sąsiadki naszej kochanej wczoraj kilka warzyw z jej wielkiego ogrodu.

Składniki:

  • cukinia taka okrągła, włoska jakaś.
Cukinię taką okrągłą, włoską jakąś, myjemy lub wycieramy w podkoszulkę i jemy na surowo jak jabłko.
Pycha!


Idę, bo listonosz przyjechał i przywiózł kran na podwórko.

piątek, 9 sierpnia 2013

imię kota

Ha! Tytuł tego wpisu mógłby spokojnie robić za nazwę zespołu! Ale na tym blogu niesie przekaz do bólu dosłowny, albowiem nasza kotka otrzymała nagle ostateczne imię. I było tak jak z Wojtkiem - trudny wybór i nagle znienacka w głowie pojawia się to właściwe miano - zupełnie inne niż dyskutowane dotychczas - i wchodzi jak w masło. W przypadku kota nawet wzmiankowany Wojtuś, który do tej pory uporczywie bronił słowa "Iława" jako jedynego słusznego imienia dla podopiecznego, od razu polubił nowe, choć wymawia je w nieco mylący sposób.

A imię owo brzmi...







Nie, nie Frigg, omyłkowo przypisane "kociej" bogini w Thorgalu, a

Freya.

Może dlatego, że właśnie Thorgal mi się przypomniał, może też ze względu na to, że siostra Frei nazywa się Faya. Grunt, że imię jest i wszystkim pasuje.

środa, 7 sierpnia 2013

najpiękniejsze niebo na świecie

Wczoraj wieczorem zamiast po prostu położyć się spać, wzięliśmy materac z naszego wielkiego łoża i, zataczając się z wysiłku, zanieśliśmy go na rozłożoną uprzednio folię w sadzie. Zabraliśmy pościel, zapaliliśmy spiralne kadzidełka przeciw komarom, a potem przyniosłem synka. Już wcześniej zapowiadałem mu nocleg pod gołym niebem, więc gdy tylko rozbudzony otworzył oczy, oświadczyłem:
- Teraz idziemy spać pod gwiazdami.
Synek podjarał się niemożebnie i po kilku sekundach był już zupełnie rozbudzony. Położyliśmy go pomiędzy siebie i, leżąc na plecach, zapatrzyliśmy się w niebo. A niebo mamy najpiękniejsze na świecie, również nocą. Droga Mleczna tliła się jak pas obłoków. W samym zenicie szybował majestatyczny Łabędź. Z boku nad domem lśnił Wielki Wóz. Słychać było huk samolotu przetaczający się wolno przez przestrzeń jak spowolniony grzmot. Słabe światełko satelity sunęło powoli obok Wegi - najjaśniejszej gwiazdy letniego nieba. Nad sadem złowiłem kątem oka meteor.

Synek był zachwycony. Pokazywał wszystkie gwiazdy, złowił oczkami nawet satelitę i szeptał: "Samolot, samolot!". Tak się w tych wędrówkach po niebie zapędził, że wygiąwszy śmiesznie szyję, wskazał w końcu latarnię i powiedział już głośno: "O, księzyc!". A nas morzył sen po ciężkim dniu, ale aż do końca nie chciało nam się zamykać oczu, tak piękna i wszechogarniająca była kosmiczna przestrzeń. Tak jakby na całym świecie były tylko gwiazdy i nasz materac, jak latający dywan. Usnęliśmy w okularach na nosach.

Zbudziło nas wschodzące słońce. Synek też już nie chciał spać i na dowód, że już dzień, wskazał jasne niebo. Zazwyczaj po nocy spędzonej pod gołym niebem jestem zawsze wyspany, ale po całym dniu remontu i zajmowania się dwulatkiem magia świeżego powietrza nie zadziałała. Zresztą dobrze się stało, że świt postawił mnie na nogi, bo zaraz z życzliwym uśmiechem przybył nasz cichy i spokojny turbosąsiad, który raz-dwa skończył rów pod rury. I nastał kolejny dzień remontu.

wtorek, 6 sierpnia 2013

chałupa na lewą stronę, ale jezioro wciąż poziome

Żniwa też pełną parą...
Remont ruszył na całego. Razem ze mną sześciu chłopa pracowało dziś u nas. (Ja najmniej). Ostatnim był tak zwany przez Wojtusia "pan lolnik", co wcale nie oznacza rozśmieszacza, który za jednym zamachem przeleciał naszą przyszłą (jednak!) łąkę kwietną kultywatorem, zasiał nasiona i zabronował. Co prawda łąkę przeprojektował nam majster Franciszek, który pięć minut po tym, jak wykonałem mieszankę nasion w połamanym wiadrze, uznał, że wiadro będzie mu potrzebne, i przesypał wszystko do worka z nasionami trawy, ale chaos i tak nie był wielki, biorąc pod uwagę wszystkie czynniki.

Cichy i przemiły turbosąsiad z dzielnicy Piaski (bo przy piaszczystej drodze) wykopał w 4 godziny 7 metrów głębokiego na wzrost mojej małżonki rowu (wcześniej w 6 godzin zrzucił 50 m2 gliny ze strychu), majster Franciszek wylał beton pod nową kuchnię, a teść, który poświęca nam właśnie 2 tygodnie swojego urlopu, pracował nad wielce tajemną dla mnie machiną grzewczą. Ja koordynowałem, a małżonka zarabiała na cały remont, tłumacząc z francuskiego książkę o pługach.

Wieczorem udałem się swoim wehikułem nad jeziorko. Popływawszy trochę, wypiłem piwko w nadjeziornym lokalu. Wymyśliłem tam słowo "wypizdryczny", po czym zapoznałem się z panem, który z braku miejsca przysiadł się do mojego stolika. Okazał się on kolegą taty skrzypka, z którym przez kilka lat grywałem jakiś czas temu na różnych scenach. Zatrzymał się akurat wraz z małżonką nad naszym niewielkim i bardzo mało znanym jeziorkiem podczas rowerowej podróży przez Warmię i Mazury. Świat może nie tyle jest mały, ile złożony z bardzo misternych i gęstych połączeń.

piątek, 2 sierpnia 2013

zwykły letni dzień i krokodyl

Ech, wsi szalona, wsi wesoła, czy jakoś tak. Zapach skoszonej trawy wdziera się w nozdrza, tłumiąc woń porannej kawy, którą popijam, siedząc na tej swojej ławce z półwałków i króciaków. Potem przez kuchenne okno widzę poczciwego sąsiada budowy zdecydowanie słusznej, który bohatersko wypina włochatą pierś, pędząc na małym swym rowerku, a koszula tańczy za nim na wietrze jak welon panny młodej. Wystraszony przez kombajn pies z naprzeciwka wściekle ujada. Nie dziwota - żniwa dopiero się zaczęły, a czerwonawy olbrzym wyłonił się z krzaków tuż za budą jak jakiś kosmiczny pojazd.

Słońce praży zrzuconą wczoraj w imponującym tempie przez nowo poznanego mieszkańca wsi glinę. Taka się górka zebrała, że można by na nią skakać przez otwarte okno z poddasza. Znam ja takich, którzy, gdyby przyjechali, zaraz by skorzystali ze sposobności. Ale nie, żona twardo obstaje przy usunięciu górki, co krajobrazik jej psowa. Może i psowa, ale ileż roboty z wyrównywaniem tego terenu. nie chce mi się. Może ktoś pożyczy mi spychacz. I nie będzie to Wojtuś.

A Wojtuś dzisiaj wyłaskotany przez nas, wygugusiany, wypierdzioszkowany i wytarmoszony poszedł spać zlany potem, ale szczęśliwy jak rzadko. I żebym nie zapomniał, zapiszę jeszcze na koniec jego dialog z panią w sali zabaw, gdzie go dziś zawiozłem, po tym, jak zaśpiewał jej piosenkę o krokodylu.
- Kto cię nauczył tej piosenki?
- Klokodyl!
- A gdzie go spotkałeś?
- W lesie!
- A jaki miał kolor?
- Eee... Niebieski!
- A jak miał na imię?
- Lew!

No to machniom, o krokodylu piosenka - tutaj.

czwartek, 1 sierpnia 2013

misja specjalna

Ech, fajnie by było znów latem myśleć o wycieczkach, mieć entuzjazm do odwiedzania pięknych a nieznanych zakątków w okolicy, robienia wina, pieczenia chleba i tak dalej, i tak dalej... Być tatą trzylatka niełatwo jest jednak, cała energia idzie w interakcję, wychowanie i unikanie, gdy już wytrzymać trudno.

Oglądaliśmy sobie dziś z przybyłą do nas z Krakowa Asią zdjęcia sprzed kilku lat. Ileż więcej było we mnie pasji, jaki kolorowy i różnorodny był świat. Nudziło nas już jednak to wszystko, coś było nie tak w tym życiu tylko dla siebie i pod siebie, w ciągłym poprawianiu sobie materii pod tyłkiem, żeby nie było absolutnie żadnej fałdki. Dlatego pojawił się Wojtuś. A teraz cóż - tęsknię czasem do tego, co było. Świat był większy i bogatszy. Czy to kiedykolwiek wróci? Gdy synio wyfrunie z domu, będę już innym człowiekiem.

Tymczasem sam wróciłem w pewnym sensie do zabaw dziecięcych. W pewnym sensie, bo to, czego dokonałem, zrobiłem na poważnie. Ale od dwudziestu chyba lat nie miałem takiej misji. Misji jak Boguś Linda. Albo jak Kmicic w Częstochowie.

Wziąłem albowiem dwa worki na śmieci, długi, ostry nóż oraz sznur. Tak zaopatrzony, wdziałem grube dżinsy, bluzę i gumowce, a na to kombinezon pszczelarski z kapeluszem i rękawicami. Latarki zapomniałem. Po specjalnie na tę okazję zrekonstruowanych schodkach, które przy okazji budowy kotłowni usunął dość brutalnie majster Franciszek, wszedłem ostrożnie na piętro chlewika. Wymacałem w kieszeni nóż, w drugiej sznur, by móc za chwilę błyskawicznie i na oślep ku nim sięgnąć. Osy cicho bzyczały. Powoli, lecz zdecydowanie nałożyłem na przyczepioną do eternitowego dachu złowrogą kulę worki. Wykonane z czegoś w rodzaju papieru gniazdo zadziwiająco łatwo dało się odkroić. Wpadło do worka, zaś bzyczenie owadów wzmogło się nagle. Drżącymi dłońmi próbowałem zacisnąć worek, lecz zbyt wcześnie sięgnąłem po sznur. Worek z osami upadł na deski. W pierwszej sekundzie pomyślałem o ucieczce. Osy mogły już wylecieć z gniazda. Powstrzymałem się jednak i to wymagało ode mnie znacznie więcej odwagi niż decyzja o samodzielnym usunięciu intruzów. Podniosłem worek i szybko okręciłem go sznurkiem. Nad moją dłonią kębiło się już jednak w folii kilka os, które lada chwila mogły się wydostać. Węzeł też był byle jaki. Wokół żadnych innych worków, niczego, w co mógłbym po prostu wrzucić cały bałagan. O transporcie tego wszystkiego autem do lasu nie mogło już być mowy, choć wciąż o tym myślałem. Pozostała jak najmniej bolesna eksterminacja. Najpierw jednak musiałem pozbyć się os, które prawie już wyleciały z worka. Zadeptałem je na podwórku. Razem z całą resztą wróciłem migiem do chlewika po starą zasłonę, której używałem jako szmaty. I po benzynę. Będąc już na zewnątrz, położyłem worek na starym miejscu pod ognisko, przykryłem szmatą i polałem wszystko benzyną. Gdy rzuciłem zapaloną zapałkę, płomień buchnął w ułamku sekundy. Było po wszystkim.

Rano zauważyłem kilka os krzątających się wokół pozostałości po odciętym gnieździe na dachu. Spryskałem okolice olejem napędowym. W ciągu kilku sekund wszystkie porzuciły pracę i rozproszyły się.