sobota, 28 grudnia 2013

gdy nie ma w domu dzieci...

Nie dość, że po świętach wyjechali goście, to jeszcze rodzice zabrali ze sobą naszego brzdąca. Pusto w chałupie i cicho. Spaliśmy dziś do 11. Do sypialni rano przyszedł tylko kot.

Wczoraj przed wyjazdem Wojtuś był tak podjarany, że trudno było skupić się na czymkolwiek i bardzo chciałem, żeby już wyjechał. Marzyłem o tym, by obudzić się rano o czasie wybranym przez mój własny organizm, marzyłem o ciszy, wolnym czasie itd. A jednak gdy tylko wycałowałem synka siedzącego już w foteliku auta i zaśpiewałem mu piosenkę, którą zawsze nucimy podczas jazdy, gdy usłyszałem: "Będę za tobą baldzo tęsknił, tato" i zapewniłem go o tym samym, naprawdę serce mi się ścisnęło. Odjechali, a ja wróciłem i przez resztę dnia trudno mi było się pozbierać. Dawno nie wyjeżdżał i choć wspaniale będzie odpocząć kilka dni, zanim po niego pojadę, mieszanina lęku o bezpieczną podróż i tęsknoty ścisnęła mi serce. Przywiązałem się do urwisa. I przyzwyczaiłem do opresji, w jaką wpędza rodzicielstwo. Cóż, ludzie płakali też, gdy umarł Stalin...

No dobra, grzmota nie ma, chata wolna, wieczorem impreza! Dzisiaj cieszę się już w pełni z kilku dni oddechu i swobody. Oprócz tego, że nie mogę się powstrzymać przed oglądaniem zdjęć z ostatnich dni...

środa, 25 grudnia 2013

święta na wsi

Mam nadzieję, że u Was święta również udane. Moja rodzinka zebrała się na odwagę i w pełnym bożonarodzeniowym składzie zjawiła się u nas. Dodatkowo przyjechali przyjaciele z Krakowa i w ten sposób mamy w chałupie 9 osób. Jest pięknie, miastowi mile zaskoczeni tutejszą atmosferą i domem. Było śpiewanie i słuchanie kolęd, prawie wegetariańska wigilia, na której poza typowymi potrawami pojawiła się m.in. tarta z kapustą, pasztet z jajek i grzybów oraz tost z serem dla Wojtusia, a z racji liczby gości i obecności wspomnianego z imienia trzyletniego mobilnego ośrodka energetycznego pod choinką znalazło się mnóstwo prezentów, z których większość (samolot, ciuchcię, autobus itd.) musiałem zaraz potem składać w dziecinnym pokoiku.

Teraz połowa gości pojechała zwiedzać miasteczko, tata śpi, Wojtuś się bawi, mama go pilnuje, a ja mam chwilę, żeby coś skrobnąć do moich Czytelników. Życzę Wam przede wszystkim dużo miłości, takiej bezinteresownej i ukierunkowanej zarówno na najbliższych, jak i nieukierunkowanej konkretnie, emanującej jak ciepło słoneczne. Jeśli jej Wam nie zabraknie, nie zabraknie też szczęścia, zdrowia i pomyślności.

Uściski!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

lepiej już liczyć na ludzi niż na sprzęt...

Ooo! Dzięki blogowi
znalazłem gaśnicę! :)
Miesiąc lub nawet ponad miesiąc temu przyjechał do nas wujcio. Poza jeżdżeniem ładą po bezdrożach i pustkowiach oraz zwiedzaniem miasteczka oddawaliśmy się z zapałem pięknej, relaksującej i odstresowującej czynności piłowania drewna, którego mnóstwo zostało po remoncie. Niestety, łańcuch piły był już zbyt tępy, żeby piłować kawałki starych belek, zostawiliśmy więc przygotowany materiał na podwórku, a gdy wujcio pojechał, zawiozłem łańcuch do ostrzenia.

I trochę wstyd, bo jutro wujcio przyjeżdża do nas na święta, a drewno nadal leży jak leżało i moknie na deszczu. Łańcuch co prawda naostrzony, ale gdy dzisiaj zabrałem się nareszcie do cięcia, okazało się, że nie działa rozrusznik. Linka rozruchowa zmasakrowana i porwana na całej niemal długości, a sprężynujące plastiki też jakieś dziwne, jakby połamane. W środku dziwny biały proszek - nie wiem, czy to pozostałość mechanizmu, czy jakiś fabrycznie zastosowany specyfik. Nic to, dopiero po świętach pogrzebię w internecie, a potem w pile. A drewno - cóż, pośmiejemy się trochę z wujciem. Śmiech to zdrowie.

piątek, 20 grudnia 2013

usiadłem nareszcie, ale już chcę wstawać

Uff, trzy dni publicznych występów za mną. Dwa na temat gier komputerowych z rodzicami uczniów szkół w Jezioranach i jeden wieczór autorski z wierszami. Spotkania w szkołach zorganizowała na moją prośbę w sposób konkretny i pełen energii fundacja Revita Warmia, zaś wieczór autorski zaproponował mi Krzysiek z Piwnicy Artystycznej w Bartoszycach - młodym i niesamowitym miejscu, w którym coś ciekawego dzieje się prawie codziennie. Cudownie, naprawdę cudownie jeździć autkiem z góry na dół po ukochanej Warmii i dzielić się
tym, co ma się do przekazania.

Pani Kornelia pisze ze Szkocji z pytaniem, jak poszły spotkania o grach. Na spotkania o grach przyszły głównie mamy. I dobrze, bo zazwyczaj właśnie mamy najmniej się znają. Łącznie przybyło ich około 50, choć nie umiem za bardzo szacować liczby osób na salach. Chyba uratowałem kilkoro dzieci przed GTA. I chyba udało mi się, oprócz wywołania szoku filmikami z gier, które pokazywałem, uświadomić ludziom, że gry są już taką samą dziedziną sztuki i rozrywki jak film czy literatura, tyle że oddziałują bardziej, zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Wszyscy wzięli ulotki przygotowane przez Marcelinę i Rafała z Revity Warmii z listą gier odpowiednich dla danego wieku, zatem mam nadzieję, że Mikołaj, który w naszym regionie przychodzi dwa razy, nie zapomni o grach dla młodych graczy, ale że będą to gry świadomie wybrane lub zaaprobowane przez rodziców.

Zaraz powysyłam wiersze mailem tym, którzy chcieli, napiszę do zespołu Druga Zmiana, który grał podczas wieczoru (może jeszcze jakąś imprezę razem skołujemy, a może zrobimy razem kilka piosenek), i działamy dalej. Ale najpierw odpalę sobie GTA. :)

czwartek, 19 grudnia 2013

Wirtualny eksperyment na sobie, czyli odludzie i Fejzbuk

Rozpocząłem jakiś czas temu coś, co miało być albo zmianą, albo eksperymentem. Mianowicie zrezygnowałem z prywatnego udzielania się na Fejzbuku. Miałem dosyć nieprawdziwych relacji profilu z profilem, komunikacji stanowiącej niby to dialog, ale uprawiany publicznie. Zauważyłem, że zupełnie inaczej komunikujemy się ze sobą w komentarzach i wpisach, inaczej w prywatnych wiadomościach, a jeszcze inaczej na żywo. I nie chodzi tylko o technikę komunikacji - co innego mówimy i inaczej odbieramy drugiego człowieka, gdy to, co piszemy, dostępne jest obcym ludziom (na przykład znajomym adresata). 

Niefejzbuk :)
Fejzbuk potrzebny mi jest zawodowo, nie chcę więc rezygnować z niego w ogóle. Natomiast nie uważam kontaktów utrzymywanych wyłącznie za jego pomocą za podtrzymywanie relacji. Relacje takie i tak giną, z tym że zamiast zanikać po cichu, rozbijają się o kwestie intelektualne i światopoglądowe - ludzie nagle zdają sobie sprawę, że się nie zgadzają ze sobą i nie rozumieją. Nawet jeśli to nieprawda. Przecież nasz profil to nie my, a nasze słowa wyklepane na klawiaturze to nie pełny przekaz, tylko jego 10-20%, bo taką część komunikatu stanowi warstwa tekstowa. Rozmawiając na Fejzbuku czy na jakimkolwiek forum, rozmawiamy nie z człowiekiem, a z jego tekstem wpisanym w kontekst naszych wyobrażeń na temat tego, jakim tonem mógłby swoje słowa powiedzieć, jak na nas patrząc, i z towarzyszeniem jakich uczuć. Rozmawiamy zatem w 80-80% sami ze sobą, jednocześnie odpowiedzialnością za to, co nam się nie podoba, obarczając kogoś innego. Dodajmy jeszcze do tego - jeśli rozmowa toczy się w przestrzeni publicznej, czyli np. w komentarzach do wpisów - zupełny brak prywatności i intymności podczas dialogu, a więc świadome lub nie mechanizmy obronne i autokreację, i mamy coś, co od starej dobrej rozmowy w cztery oczy różni się diametralnie.

Te i bardziej życiowe okoliczności mojego odejścia od fejzbukowej komunikacji codziennej i prywatnej wyjaśniłem ledwie dwóm koleżankom, które zaakceptowawszy fakt mojej rezygnacji, napisały do mnie. To było fajne - poczułem się jak coś więcej niż profil, co podczas siedzenia przy kompie stanowi rzadkość. Mając nadzieję na przeniesienie wielu innych relacji na kanały odmienne niż nieszczęsny Fejzbuk, wszedłem jeszcze raz na swój profil prywatny i napisałem, gdzie nadal się udzielam i jak można się ze mną skontaktować.

Zauważyłem, że po moim fejzbukowym pożegnaniu wiele osób napisało do mnie... w komentarzach właśnie. Choć napisałem przecież, że odchodzę. Nie zdziwił mnie sam fakt, ale zdumiała liczba znajomych, którzy w ten sposób właśnie wyrazili swoją reakcję. Czy nie zrozumieli tego, co napisałem? Czy myśleli, że żartuję? Czy nie mieściło im się w głowie, że ktoś, kto tak długo był aktywny na FB może po prostu odejść? Czy te komentarze nie były tak naprawdę skierowane do mnie, a do ich publiczności, która je przeczytała i wciąż może na nie odpowiada? Zauważyłem w komentarzach jakąś urywaną dyskusję z pousuwanymi komentarzami, z której nic nie zrozumiałem, próby analizy mojej psychiki i motywów odejścia, pytania, o co mi właściwie chodzi, i zwykłą dezaprobatę. Wszystko bez mojego udziału - nikt z komentujących nie napisał do mnie ani nie zadzwonił, nawet prywatnej wiadomości na FB nie otrzymałem, mimo że wśród nich są starzy przyjaciele i obecni koledzy oraz koleżanki. Czyżby Fejzbuk stał się już jedynym akceptowalnym sposobem podtrzymywania relacji dla tak wielu ludzi? Szkoda by było, bo mnie on więcej relacji popsuł niż naprawił i nie zamierzam korzystać z niego w tym celu. Cóż - może jest tak, że wszystko się zmienia - relacje również - i odłączenie się od Fejzbuka oznacza dla mnie tylko odłączenie aparatury sztucznie podtrzymującej życie niektórych kontaktów, czasem bardzo niegdyś bogatych, inspirujących i pięknych. W realu.

Napisałem we wspomnianym ostatnim wpisie tak:
Na swoim "łolu" fejzbukowym nie bywam, powiadomień nie otrzymuję, nic nie czytam. Jeśli do czegoś będę używał profilu prywatnego, to ewentualnie do udostępniania informacji o różnych moich działaniach. Ale sprawdzam pocztę e-mail.  
Niewirtualnie udzielam się w coraz to nowych formach komunikacji społecznej wymagających większego wysiłku nadawczego i odbiorczego niż ten nasz megawygodny Facebook, co sprawia, że i sensu tam więcej, i celu. Można też do mnie zadzwonić, przyjechać, wypić piwko tu albo gdzieś w Polsce, w którą często się zapuszczam. To są kontakty prawdziwe.
Do zobaczenia i usłyszenia!
Wygląda jednak na to, że tych usłyszeń i zobaczeń będzie mniej. Szkoda, że tak się dzieje. Fejzbuk jednak sporo zabiera z tego, co jest (było?) pomiędzy ludźmi. Teoretycznie eksperyment zakończył się sukcesem  uświadomiłem sobie, że pojęcie "fejzbukowi znajomi" i "znajomi" w pierwotnym tego słowa znaczeniu to czasem kategorie rozłączne. Chciałoby się powiedzieć: Jest inny świat i jest nim Fejzbuk. Mnie już w nim nie ma. Wysyłam tam tylko ogłoszenia z życia świata wciąż jeszcze bardziej prawdziwego (choć już pewnie nie dla wszystkich).

A jednak poza tym, ze akcja okazała się udanym eksperymentem, dokonała się też zmiana. Świat wpisów i komentarzy, pitu-pitu i ciągnących się w nieskończoność dyskusji forumowo-fejzbukowych odrzuca mnie bardziej niż kiedykolwiek i już tam chyba w tej epoce nie wrócę. Tym bardziej że dzięki oderwaniu się od Fejzbuka znalazłem z łatwością czas na rozpoczęcie kilku nowych inicjatyw, a także poznałem nowych ludzi.

Na Wigilię przyjeżdżają do nas ludziska z Krakowa, którzy nie mają fejzbukowych profilów i to w żaden sposób nie wpłynęło negatywnie na nasze relacje, choć dzieli nas 600 kilometrów. Z tymi, z którymi i dzięki którym tak pięknie spędziłem ostatni weekend, też nie mam wirtualnego kontaktu na co dzień. Można? Można! Nieprawdą jest to, co myślałem jeszcze miesiąc temu. Życie na odludziu wcale nie musi być samotne i pozbawione codziennych relacji, jeśli nie żyje się jednocześnie w świecie wirtualnym. Moje dopiero teraz stało się ich naprawdę pełne, gdy nie poświęcam czasu tym wirtualnym. Na pewno z niektórymi znajomymi stracę kontakt (przestałem już jakiś czas temu dzwonić, żeby dowiedzieć się, co słychać u tych, którzy sami do mnie nigdy się nie odzywają), w większości przypadków niewiele się zmieni, a wiele relacji nabierze jeszcze większego kolorytu. Zatęsknić za kimś - czy to piękne uczucie również pochłonął Fejzbuk? Ja do tej pory - jak się okazuje - tęskniłem za kontaktami wymagającymi więcej wysiłku niż klepanie w klawisze i klikanie "Lubię to". Za wymianą energii. Teraz już mam na takie relacje znacznie więcej czasu. Bez względu na fakt, czy ktoś żyje również na Fejzbuku, czy nie.

środa, 18 grudnia 2013

Dzieci, seks i przemoc - o grach komputerowych

Dziś jadę do Jezioran na pierwsze spotkanie z rodzicami. Będę pokazywał materiały dotyczące gier komputerowych, uczył, jak ocenić, czy gra jest odpowiednia dla dziecka, i podpowiem, gdzie takie znaleźć. Chcę wywołać trochę szoku, nawet jeśli zburzy to na pewien czas dobre samopoczucie słuchaczy. Oto bowiem na przykład jedna z najbardziej wyczekiwanych przez nastolatków i nie tylko (są i kilkulatki, które w to grają) - Grand Theft Auto 5. Ukazała się niedawno na konsole, wciąż czekamy na wersję PC. Gra jest znakomita, bogata, różnorodna - prawdziwe dzieło sztuki. Sam spędzę nad nią zapewne wiele, wiele godzin, tak jak przy GTA IV. Jest jednak przeznaczona dla dorosłych, ponieważ oprócz pięknych pejzaży, szybkich pościgów, świetnej fabuły, wbijających fotel dialogów, zawiera mnóstwo wulgaryzmów i ukazanej realistycznie przemocy, bohaterami są przestępcy, a gracz może robić w niej co chce: nie tylko jeździć ulicami, latać samolotami, chodzić do knajpy i grać w golfa, ale też np. strzelić w brzuch przechodzącemu staruszkowi, rozjechać przechodzącą przez przejście kobietę lub po prostu zaszlachtować ją nożem czy pobić do nieprzytomności. Bezkarnie, bo co to za kara, gdy aresztuje lub zabije cię growa policja? Wczytujesz stan gry i jedziesz dalej. Jest na przykład w GTA V taka scena - obowiązkowa dla kogoś, kto chce skończyć wątek fabularny. Zwróćcie uwagę na wyświetlające się na ekranie teksty pomocnicze - to wszystko "własnoręcznie" robi gracz, na przykład nasze dziecko, poruszając joystickiem. Oto link. Rodzice - trzymajcie się mocno.

Powtarzam: mimo tej sceny, którą jakoś przebrnę, choć wolałbym, żeby jej nie było lub choć była ona opcjonalna, sam zamierzam przy GTA V spędzić mnóstwo czasu. Zobaczcie zwiastun:
Ale za nic nie pozwolę grać w coś takiego mojemu dziecku, póki będę odpowiedzialny za jego rozwój.

Ja sam mam kontakt z grami od 5 roku życia i poza muzyką jest to moja główna pasja, a na pewno branża, w której działam. Dzięki troskliwości rodziców, którzy podsuwali mi najlepsze dla mojego wieku produkcje, a trzymali mnie z daleka od innych, zawdzięczam grom niemal same dobre rzeczy – umiejętność radzenia sobie w nietypowych sytuacjach, spostrzegawczość, łatwość w obsłudze komputera, intuicję techniczną, wyobraźnię, ciekawą pracę. Biorę udział w tworzeniu gier, które są prawdziwymi dziełami sztuki w równym stopniu co najlepsze książki czy filmy. Niektóre z nich jednak są przeznaczone wyłącznie dla dorosłych, wiem natomiast, że gra w nie wiele dzieci. Sam jestem ojcem i cieszę się, że potrafię ochronić moje dziecko przed tym, co dla niego nieodpowiednie, i sprawić, by granie pomagało mu w rozwoju, a nie niszczyło jego psychikę, umysł czy duszę. Chciałbym nauczyć tego innych odpowiedzialnych, troszczących się o swoje pociechy rodziców.

Za moich czasów...
Gdy byłem dzieckiem, gry zawierały znacznie mniej przemocy, a ta, która istniała, pokazana była w bardzo abstrakcyjny sposób, chociażby przez ograniczenia techniczne. Dziś gry wyglądają jak filmy, a krew i brutalność pokazane są bardzo realistycznie. I mimo, że istnieje wiele wspaniałych gier dla dzieci, te, w które grają one najczęściej, są znacznie bardziej krwawe niż wiele filmów pokazywanych w telewizji po 22. Producenci gier często starają się to ukryć w materiałach promocyjnych, chociażby po to, by nasze dziecko mogło dostać na gwiazdkę ich produkt. Produkt, który, choć wygląda niewinnie, może zasiać spustoszenie w młodej psychice. Na szczęście są też ludzie, którzy dbają o nas i o nasze dzieci, i dzięki nim każda gra jest odpowiednio oznaczona. Jak te
Obecnie.
oznaczenia znaleźć i wybrać najlepszy „growy” prezent na gwiazdkę dla naszego dziecka, opowiadam podczas spotkań, na które zapraszam rodziców (bez dzieci!).

Szkoda, że dzisiejsze spotkanie będzie miało miejsce tak blisko świąt, gdy część prezentów już została kupiona, ale wcześniej się nie udało. W przedszkolu Wojtusia zorganizowaliśmy wszystko zbyt pospiesznie - niewiele osób wiedziało o spotkaniu, nie przyszedł nikt. A na wsi jest tak, że jeśli tego typu spotkanie nie łączy się z imprezą lub czymś "przymusowym", jak na przykład wywiadówka, nie ma co liczyć na jakiekolwiek uczestnictwo. Nawet minimalne. To właśnie dlatego "na wsi nic się nie dzieje", a nie z powodu zaniedbywania jej przez tych, którzy tworzą kulturę i sztukę.

Lokalna fundacja Nad Symsarną zechciała z kolei zainteresować się wystąpieniem dla rodziców na temat gier tylko w ramach zamkniętego spotkania biznesowego dla jej sponsorów. Spotkanie biznesowe się nie odbyło, więc i do miejscowych rodziców (przynajmniej niektórych) nie udało mi się dotrzeć. Może to i dobrze - wolę zorganizować spotkanie z tymi rodzicami, którzy zechcą na nie przyjść, a nie z tymi, którzy dali pieniądze jakiejś fundacji.

wtorek, 10 grudnia 2013

na ślizgawce

A tak nasza szosa wyglądała
dwa lata temu, gdy położono
nowy asfalt.
Wyjechałem po synka do przedszkola wcześniej, bo wczoraj się spóźniłem i dziś chciałem być tam wcześniej. Nie udało się. W sąsiedniej wsi trafiłem na dziadka safandułę, który nie dość, że jechał 20 km/h, to jeszcze co chwilę zatrzymywał się... i zbierał z drogi narzędzia. Dosłownie, jakby to była jakaś gra komputerowa. Otwierał drzwi, wychylał się i zgarniał ze śniegu po kolei: młotek, kilkadziesiąt metrów dalej obcęgi, a po kolejnych kilku minutach łom. Nie zjechał na bok ani razu, chociaż mógł pozwolić się wyprzedzić. Gdy wreszcie sobie pojechał, a ja skręciłem w kolejny odcinek szosy, zaczęła się szklanka i sam musiałem wlec się 20 km/h. 

Z powrotem to samo, ale już bez dziadka safanduły. Dzięki Trójce oraz temu, że śpiewaliśmy z Wojtkiem na cały głos Prosto Kazika, było nawet ciekawie. Pod koniec grzmot zasnął, więc włączyłem klimę na maksa. Chrapie teraz dziedzic w foteliku za moim oknem, a ja mogę dzięki temu o tym napisać.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

niech żyją przerwy w dostawie prądu!


Ja chyba codziennie będę nastawiał swój zegar ze świecącym cyferblatem przy łóżku. Znów nie było prądu, ale tym razem tylko częściowo - działały nam trzy gniazdka. Za to trwało to dwie doby, z czego przez większość czasu Energa nie zdawała sobie sprawy z faktu. Wszystko przez huragan. Infolinia nie odpowiadała, a gdy wreszcie jednej z sąsiadek udało się dodzwonić, została wyśmiana: "Niech sobie pani puszki sprawdzi, bo u was we wsi jest prąd". A jednak nie było, w niektórych domach w ogóle. Dopiero następnego dnia jakieś zgłoszenie zostało przyjęte.

Popodłączałem przedłużacze, by chociaż oświetlić pozostałą część mieszkania. Piec w chlewiku jednak nie działał i było coraz zimniej. Dobrze, że zostawiliśmy w saloniku niezabudowany kominek, który świetnie spełniał swoją rolę, choć tylko na dwa pokoje.

Nawet urodziny synka urządziliśmy. Przez niedziałający piekarnik zamiast pizzy były racuchy, ale dzieciaki i tak nic nie jadły, bawiły się za to świetnie, a my, czyli ja, żonka i dwie mamy siedzieliśmy sobie w kuchni przy świecach i gadaliśmy. Po wielkim sprzątaniu porozwalanych zabawek i stosów naczyń zostawiliśmy wyziębioną sypialnie i rozłożyliśmy sofę w salonie, by zasnąć pod drewnianym sufitem przy dźwięku trzaskającego kominka.

Nazajutrz, w słoneczny, bezwietrzny dzień pełen śniegu, postanowiłem skombinować jakiś długi przedłużacz, by jednak podłączyć piec, bo okazało się, że mamy prąd również w piwnicy i stamtąd można przeciągnąć kabel do kotłowni. Sąsiad zaoferował nam ciut za krótki, ale jeśli dalibyśmy go innemu, otrzymalibyśmy w zamian naprawdę długi. Ten pierwszy sąsiad pojechał jednak po paliwo do Obwodu (Kaliningradzkiego), więc przesiedzieliśmy kawał niedzieli na kawie z jego małżonką, a w tym czasie dzieci bawiły się wesoło.

Gdy poszedłem potem po ten najdłuższy kabel, żonka musiała mnie ściągać do chałupy po godzinie, a jeszcze kazałem jej czekać, aż dopiję piwo. Gdy już wszystko popodłączałem, piec zadziałał, a z rozpędu nawet swój komputer jakoś podpiąłem do bardzo skomplikowanej sieci, choć wcale mi go nie brakowało, nagle włączyli prąd. I znów się zrobiło szaro i zwyczajnie, a ja musiałem jeszcze to wszystko pozwijać. Zegara ze świecącym cyferblatem nie nastawiam. Boję się, że znów wyłączą prąd.

Poszliśmy spać znów do salonu. Nie tylko dlatego, że sypialnia nie zdążyła się jeszcze rozgrzać, ale tak jakoś fajnie było. Ja w ogóle byłbym za tym, żeby zimą pognieździć się trochę, oszczędzając opał, tylko w jednej części domu. I mogą sobie wyłączać prąd co weekend. Byłoby ciekawiej. Spanie przy kominku, drewniany sufit nad głową i zima, którą naprawdę się czuje, szczególnie jej ciepło, gdy człowiek spotyka się z ludźmi i wozi na sankach dzieciaczka, zamiast siedzieć przed kompem - dla takich chwil przecież warto się przeprowadzać na wieś. Bo po co innego?

piątek, 6 grudnia 2013

rozterki wiejskich freelancerów

Gdzie kończy się świat? Tutaj.
Niedźwiadek mówi Wam dobranoc.
Żonka miała bardzo trudny tydzień w pracy. Wręcz opadam z sił i muszę odpocząć. Teraz ja chcę mieć trudny tydzień i móc pracować nad jedną, konkretną rzeczą za jedną, konkretną gratyfikację. Ale nie aż tak intensywnie jak ona. Praca freelancera odizolowanego od społeczeństwa przez połacie pustkowi obecnie tonących w bieli wymaga szczególnej odwagi - nie dać się zwariować, nie brać tylu zleceń, by ani przez chwilę nie móc odetchnąć z obawy, że nagle ich zabraknie, że nie będzie pieniędzy. Zdolny i obrotny człowiek zawsze znajdzie odbiorców w epoce internetu, choć fakt - mam wrażenie, że pewna duża ścieżka kariery ominęła mnie właśnie przez to, że osiadłem na wsi i urwał się mój bezpośredni kontakt z branżą. Przemyślałem to jednak i przepracowałem - taka była decyzja. Wolę pustkowie.

A wracając do tematu, mój mądry wujek, który w środku eleganckiego osiedla dla nocujących w domu nie daje się porwać warszawskiemu pędowi, powiedział ostatnio, że świat wyglądałby inaczej, gdyby ludzie brali pod uwagę nie tylko finansowy bilans swojej aktywności, ale także koszty psychiczne. Dla mnie z tymi ostatnimi związany jest między innymi czas. I trzymam się dzielnie, nie przyjmując każdego zlecenia, które nadchodzi. Brak nadmiernej ilości przechodzi zresztą w jakość - angażuję się bardziej w to, co robię, nie muszę udawać, że nie odwalam masówki, klienci są zadowoleni, a ja nie dość, że mam czas na cieszenie się z tego, co zarobiłem, i na własne pasje, to na dodatek przy pracy odpoczywam od miliona różnorodnych obowiązków i innych domowych cobytujeszcze.

No właśnie. Znowu zapomniałem spuścić wodę z kranu przy chlewiku. Już dzisiaj nie pójdę, podwórko należy obecnie do tajfunu warmińskiego, który przywiał pierwszy, ale za to porządny śnieg. Spróbuję pamiętać jutro rano. Znowu.

A teraz...

Wiecie, moi kochani, gry komputerowe to już naprawdę dziedzina sztuki na równi z filmem i z literaturą. A z filmem na pewno. Oto montaż scen z tegorocznych produkcji:
Niebezpiecznie jest tylko mylić tę dziedzinę sztuki z zabawkami dla dzieci. Bardzo niebezpiecznie, ale o tym kiedy indziej.

środa, 4 grudnia 2013

wyborne piwopodobne

Pisze do mnie pani Anna z Działdowa, u której przeprowadzka na wieś leży - o ile dobrze rozumiem - w nie do końca jeszcze określonych, ale zdecydowanych planach. Bardzo się cieszę, że lektura niniejszego bloga skłania do marzeń, dziś jednak wpis uniwersalny i niekoniecznie sympatyczny.

Lubimy z żonką piwo. Chodzi o piwo-piwo, piwo prawdziwe lub chociaż półprawdziwe (w zależności od kontekstu słowa "prawdziwe"), nie masowo produkowane z proszku, czy z czego tam się je robi. W naszym wygwizdowie, gdzie do najbliższego, otwartego do około 15 z przerwami sklepu jest 5 kilometrów, można się w miarę łatwo zaopatrzyć we wszelkie warki, specjale, lechy... i tyssssskie. Z rzadka pojawia się kasztelan niepasteryzowany, o innych cudach sztuki browarniczej można pomarzyć.

Jakiś czas temu Kompania Piwowarska wypuściła na nasz skołatany rynek piwo Tyskie Klasyczne oraz cztery różne piwa nieklasyczne. Była to zapewne reakcja na wzrastająca świadomość piwoszy, którzy odwracali się od tak zwanych "koncernówek" ku małym browarom warzącym rzeczywiście dobre piwo. Nie trzeba być smakoszem, żeby odróżnić smak ciechana czy ambera naturalnego od zwykłej warki. Piwo Tyskie Klasyczne smakowało znakomicie, podobnie jak inne nowości KP. Zawsze gdy stołowaliśmy się w naszym ulubionym (i jedynym w sumie) zajeździe w miasteczku, zamawiałem do obiadu ciemne łagodne lub czerwony lager (ksiażęce). Z zasady nie kupowałem koncernówek, więc gdy miałem wybór pomiędzy tyskim klasycznym a na przykład rześkim z Browaru Kormoran czy nawet kasztelanem lub perłą, wybierałem nietyskie.
Jako antyilustracja do tekstu jedno z najlepszych
piw, jakie piłem - Obolon w restauracji w Białowieży

Ostatnio jednak zaalarmowany przez kolegę kupiłem znów tyskie klasyczne. Smakowało znacznie gorzej. Prawie tak jak zwykła koncernówka. A może i tak samo. Wczoraj żonka znalazła w wiejskim sklepiku czerwonego lagera. Jako że nie zauważyłem ostatnio w naszym zajeździe owych - jak głosiła reklama - piw delikatesowych, ucieszyłem się i wieczorem wypiliśmy razem trzy puszki pod najnowszy odcinek Walking Dead. I jak smakowało? Było niedobre. Po prostu. No tak - skonstatowałem - typowy zabieg przyzwyczajenia do marki, obniżenia ceny (na początku wyższej) i stopniowego pogarszania jakości. Maksymalizacja zysków. Stado kupi i tak. Słowem - skurwysyństwo.

Dziś chodzimy od rana z bólem brzucha. Zastanawiam się, czy przetrzymać, czy porozmawiać z wielkim białym uchem. Oprócz toksyn z wczorajszego wyrobu piwopodobnego, który wciąż mi odbija, przepełnia mnie złość i niezgoda na bieg rzeczy - wielki koncern i tak się utrzyma, i tak wyjdzie z zyskiem z każdej sytuacji, zalewając rynek gównem pod szyldem specjału. Zmienić znaczenie słów - by wspaniałe oznaczało to samo co ohydne, ale lepiej się kojarzyło.

Jeśli przy tym (lub jakimkolwiek innym) tekście cwany Gugiel wyświetli reklamę jakiejś koncernówki, nie klikajcie, donieście mi, a postaram się zablokować.

wtorek, 3 grudnia 2013

o drzwiach

Mamy drzwi! Wczoraj przyjechał Majster Franciszek i - jako że obaj z takimi cudami jak regulowane ościeżnice pierwszy raz mieliśmy do czynienia - kilka dobrych godzin spędziliśmy na mocowaniu pięknych drewnianych framug. Na koniec pomalowałem je wraz z drzwiami na biało i voila. Opłaciło się pooszczędzać i wytrzymać trzy miesiące z ziejącymi otworami czasem tylko zatykanymi szafą, by zrealizować własną wizję. Jeśli człowiek ma w życiu tak dobrze, że może oszczędzić, powiedzenie "czas to pieniądz" nabiera bardzo wymiernego sensu. Nie mamy wygórowanych wymagań co do luksusu i w nasz gust trafiają rozwiązania z niższej i średniej półki, gdy zatem trafi się coś droższego - tak jak grube, drewniane ościeżnice - zamiast szukać tańszych zamienników lub rezygnować z wizji, po prostu czekamy i oszczędzamy. A wnętrze zupełnie inne.

Tymczasem po kilku dniach przebrzydłej szarugi piękny listopad zmienił się w niemniej urokliwy grudzień. Trawa nadal soczysta i zielona, słońce świeci całymi dniami, w pejzażu nostalgia, a zarośla za oknem przerzedziły się już na tyle, że widzę zza biurka staw, który przylega do naszej działki. Staw na szczęście nie jest nasz, więc nie muszę o niego dbać, wygląda zaś bardzo ładnie - na tyle, że warto było zbudować nad nim małą ławeczkę.

Niestety, trzeba palić. Codziennie dwie wielkie szufle do pieca, podpałka i dmuchawa. A potem czasem do nowej kotłowni w chlewiku jeszcze raz muszę brnąć przez podwórko, bo nie zawsze się porządnie rozpali. Niby łatwiej było, gdy piec stał w domu, ale hałas i wszechobecny pył dawał się nam we znaki na tyle, że cieszę się z obecnego rozwiązania. Za dnia domku jest czysto i - gdy dziecka nie ma - cicho jak makiem zasiał. Ociepliłem na zimę dodatkowo okna, zasłaniając je styropianem, zatem moje Centrum Snucia Planów o Przejęciu Władzy nad Światem zrobiło się jeszcze bardziej mroczne - również dosłownie. Można tam jednak posiedzieć i podumać w ciszy, szczególnie po południu. Szum dmuchawy to nic w porównaniu z rejwachem, jaki wznieca w domu mój potomek.

czwartek, 28 listopada 2013

elektrowieśniak w niemocy

Ciężkie bywa życie wiejskiego freelancera. Deadline na tłumaczenie i redakcję grubaśnej knigi jutro, tymczasem Energa postanowiła właśnie teraz, gdy przymrozek i ciemno, wymieniać słupy, przewody czy co tam wymieniać musowo. Przez grubych kilka godzin dziennie nie mamy prądu. Nie działa nie tylko piec, ale i komputery. Przed nami długa noc przy pracy. Mam nadzieję, że kolejna przerwa w dostawie elektryczności dopiero jutro po 10:00 (czyli według planu). Ale nigdy nic nie wiadomo, więc nie powinienem pisać bloga tylko pracować.

Ale jak tu pracować, gdy pani Joanna z Siedliska Pod Lipami przyznaje się do oglądywania filmu Bracie, gdzie jesteś?, i to również dla muzyki? A ja od dawna słucham niektórych artystów, którzy brali udział w nagrywaniu ścieżki dźwiękowej do tego filmu, przede wszystkim Alison Krauss & Union Station. Od około tygodnia rozpadam się zaś na milion radosnych motylków, gdy słyszę jeden z utworów z najnowszej płyty AKUS. Już dwa razy udostępniałem go na Fejzbuku, trzeci raz nie uchodzi. Ale tu jeszcze mogę! Achchch...


wtorek, 26 listopada 2013

poranki piękne, choć listopadowe

Najmniej obleśny listopad wszechczasów na Warmii przeszedł w listopad piękny i iskrzący się szronem o poranku. Wstawanie o 7 i odwożenie misiaczka do przedszkola szybko zmienia się z "ja nie chcę" w "łooo, jak pięknie!". Tym bardziej, że Wojtuś po zaprzestaniu spożywania mleka z butelki przerzucił się na standardowe śniadanko i przed wyjściem jest czas, by porozkoszować się widokiem z nowej kuchni przy porannej kawie. A po drodze samo piękno - most nad starym torowiskiem, z którego niedawno zabrano szyny, dalej wzgórza i las, stawy, stary klasztor w wiosce, gdzie póki co kupuję miód u prawdziwego druida i mistrza, pszczelarza Romana, strzelisty szpaler drzew i jedna z najpiękniejszych wiosek w regionie, gdzie mieści się szkoła i przedszkole.

***

Jako apendyks (a nawet apędyks, bo niespiesznie, czyli aspiesznie pisany) do tego wpisu odpowiem na pytania, które w liście zadała mi pani Joanna z Siedliska pod Lipami, jednego z najciekawszych neowieśniaczych blogów. Pytania są częścią zabawy w łańcuszek nazwany nagrodą przyznawaną blogerom przez blogerów. Bardzo dziękuję za wyróżnienie. To bardzo miłe, pytania ciekawe, więc choć nie przepadam za łańcuszkami (i nie pociągnę tego dalej) odpowiadam z przyjemnością. Myślałem nad odpowiedziami podczas kilku ostatnich dni.

Najważniejszy dzień z życia?

Nie potrafię patrzeć syntetycznie na swoje życie i porównywać wartościująco różnych jego dziedzin. Najważniejszy był chyba dzień moich narodzin, bo bez tego trudno by mi było cokolwiek przeżyć, stworzyć, osiągnąć. Serce podpowiada mi też dzień narodzin mojego synka. Rozum jednak dodaje, że bez dnia, w którym poznałem moją obecną żonkę, nie byłoby i tego. Co jest ważniejsze? Nadal myślę.

Co wywołuje Twój uśmiech?

Ciekawa refleksja, która przychodzi do głowy, tak jak przed sekundą. Dobra piosenka w odpowiednim czasie i sytuacji. Rozgwieżdżone niebo. Kobieca uroda, w tym jej najbardziej ulotne i subtelne przejawy. Widok lubianej lub kochanej osoby. Widok kogoś, kto wzruszająco śpi - najczęściej jest to synek. :) Widok setnego durnego błędu podczas przeprowadzania korekty. I wiele innych zjawisk.

Filmowa fascynacja?

Film "Bracie, gdzie jesteś" braci Coen. Ale to bardziej muzyczna fascynacja. Czysto filmowych chyba nie mam, nie oglądam zbyt wielu filmów i większość szybko zapominam.

Literacka fascynacja?

Kilka. Największa w tej chwili to biografia Leonarda Cohena pióra Sylvii Simmons. Skończyłem czytać wczoraj i brakuje mi jej. Dziś zamierzam zacząć przeglądać ją od początku, wyszukując inspiracje do poszukiwań w sieci. Ale to też muzyczna fascynacja, twórczość i biografia Cohena towarzyszy mi od dzieciństwa, niezmiennie fascynując, inspirując, tłumacząc mi moje własne życie i rzucając światło, gdy jestem na zakręcie i nie rozumiem, co się dzieje. Właściwie to wszystko można podciągnąć pod literaturę.

Wymarzony prezent?

Teraz? Banjo. :)

Życiowe motto?

I tu zależy, na jaką życia dziedzinę spojrzę i w jakim momencie. Wierzę, tak jak Ty, Asiu, że ograniczenia są tylko w mojej głowie, i wiele razy miałem okazję się o tym przekonać. Sam jestem autorem swojego życia, a gdy wydaje mi się, że jest inaczej, to też jest moja decyzja. Lubię też słowa Cohena: There is a crack in everything - that's how the light gets in. A w kwestiach ostateczności oraz komunikacji międzyludzkiej mam własne: Duchowość łączy, religia dzieli.

Góry, czy niziny? A może morze?

Góry są piękne, ale zasłaniają widok. Morze jest dla mnie zjawiskiem zbyt wszechogarniającym - czuję się zagubiony i obcy, gdy z nim przebywam. Jeziora. Jeziora. I jeszcze raz jeziora.

Pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?

Pierwszym było chyba to, w którym leżę w łóżku z drabinkami i mówię coś do czytającej obok książkę mamy. Albo tylko myślę, że coś mówię, bo ona nie zwraca na mnie w ogóle uwagi, tylko czyta. Cała wizja się chwieje, jakby była kręcona kamerą z ręki przez czołgającego się człowieka. Może to wspomnienie bardzo wczesne, z czasów braku koordynacji ruchowej i myślenia sensomotorycznego... A może tylko mi się zdaje. :)

Miasto, czy wieś i dlaczego?

Źle się czuję, gdy wokół jest zbyt dużo osób, rozprasza mnie nadmiar bodźców - samochody, tłok, reklamy, krzyki, sygnały. Kocham przestrzeń i atmosferę bezdroży. Czasem brakuje mi ludzi, knajp, hałasu, ale rzadko - akurat na tyle, bym z przyjemnością czasem ruszał w Polskę z mojego wygwizdowa.

Jakie wnętrza lubisz?

Drewniane, tradycyjne, nostalgiczne, ale raczej proste. Lub pomysłowe. Niezbyt ozdobne czy barokowe. Wiejskie chałupy utrzymane w tradycyjnym stylu są OK.

Wzór do naśladowania? 

Zależy w jakiej dziedzinie. Ogólnie od kilku lat pracuję nad dostrzeganiem siebie, własnej specyfiki i nieoglądaniem się na wzory. Wielu ludzi i postaci inspiruje mnie jednak. Imponuje mi np. styl i klasa mojego ulubionego polskiego singer-songwritera, Andrzeja Garczarka, którego miałem przyjemność poznać (też jest neowieśniakiem), bezkompromisowość i codzienna odwaga mojej przyjaciółki Kasi, sumienność i konsekwencja mojej żonki, a z daleka - również styl i klasa, a także pracowitość Leonarda Cohena, odwagę stawiania wszystkiego na jedną kartę, którą ma Bob Dylan i wielu innych wybitnych ludzi. Inspirują mnie i prowadzą słowa wielkich nauczycieli, szczególnie Buddy i Laozi. Ale nie chciałbym być kimkolwiek z nich, nie chciałbym być tacy jak oni.

piątek, 22 listopada 2013

mały świat

Dwa dni sam z synkiem w niełatwym okresie jego rozwoju. Myślałem, że będzie źle, że nerwy mi wysiądą, wyobrażałem sobie, że będę krzyczał, a on płakał. Było zupełnie inaczej. Dlaczego? Bo musiałem pogodzić się z tym, że poświęcę mu cały wolny czas, i otworzyć się na tę najważniejszą w życiu relację.

Jak w piosence Pawła Wójcika:

środa, 20 listopada 2013

dzień dziecka

Rzadko zdarza mi się dzień sam na sam z synkiem - gdy żonka wyjeżdża, jedzie zwykle na długo i zabiera Wojtusia do jego dziadków. Ja wtedy władam domowym królestwem niepodzielnie. A właściwie podzielnie - z matką poezją. Rozkład dnia i nocy wygląda zupełnie inaczej, nawet śpię gdzie indziej, bo szkoda mi węgla, by grzać wszystkie pomieszczenia i zakręcam większość kaloryferów. 

Teraz jednak żonka wyruszyła w długą na koncert do samiuśkiego Lublina, a ja zostałem z dziedzicem swym. I wiecie co? Było w porządku - w sumie to od 15:00, kiedy odbieram go z przedszkola do 20:00, kiedy idzie spać, upływa tylko 5 godzin. Po tym, jak się nastawiłem na to, że podczas owych godzin muszę raczej zapomnieć o pracy, graniu i czytaniu, w ogóle się nie zmęczyłem. Pobawiliśmy się za to we wszystkie możliwe zabawy, zbudowaliśmy z klocków lego drzwi do Drzwido, helikoparkę i Czołg z Procą Zamiast Lufy, aż w końcu Wojtuś szczęśliwy poszedł spać. 

Ja coś szczęśliwym ostatnimi czasy nazwać się nie mogę, a dzięki synkowi zapomniałem o tym na chwilę. Jeszcze jutro dzień mnie czeka podobny. Nie pogardziłbym w sumie i piątkiem. Przynajmniej teraz tak mi się jeszcze wydaje.

czwartek, 14 listopada 2013

operacja przygraniczna

Namierzyłem mysi kanał przerzutowy za szafą w moim własnym, wyobraźcie sobie, gabinecie. Właściwie to kot namierzył, a ja zauważyłem, że podejrzanie dużo czasu spędza na gapieniu się w jedno miejsce. Wcześniej biegła tamtędy rura od centralnego ogrzewania, a po remoncie został lekko tylko zaszpachlowany okrągły utwór. Gdy odsunąłem szafę, otwór ów zaszpachlowany już nie był, a wokół walały się okruchy tynku. Z wewnątrz dobiegał dźwięk skrobania, który zaintrygował Freyę. Czuć też było zimny podmuch. Cóż było robić - zebrałem materiały i mimo późnej nocy przez dobrą godzinę zatykaliśmy z kotem mysią dziurę gruzem, kamykami i pianką poliuretanową, której gryzonie ponoć nie cierpią. Na drugi dzień zajrzałem za chałupę. Dokładnie w miejscu, gdzie ściana gabinetu stykała się ze ścianą domu namierzyłem wlot. Sporządziłem mieszaninę gładzi szpachlowej z potłuczonym szkłem i zalepiłem i ten otwór. Mam nadzieję, że to ostatnie źródło myszy w naszej chałupie. Zobaczymy.
Najpiękniejsze niebo świata, nawet w listopadzie

A listopad, że tak z innej beczki zagaję, piękny jak nigdy. Czyżby naczelni zagramaniczni meteorolodzy mieli rację, że czeka nas łagodna zima? Przydałoby się dla odmiany - nadal mam dosyć śniegu po ostatniej Wielkanocy. Poza tym moja biedna pszczela rodzinka mogłaby nie przetrzymać długotrwałych mrozów. Na razie jeszcze chodzę do chlewika po wkrętarkę bez kurtki. Gdy się pierwszy raz przeziębię, będzie to znak, że zima idzie.

środa, 13 listopada 2013

reminescencje remontowe

Kochani! Dziękuję Wam za wypowiedzi na temat oprysków, śmieci itp. Są dla mnie bardzo cenne. Tych, którzy nie rzekli jeszcze nic, zachęcam. Nie musi być długo, jeśli nie ma czasu i sił, ale chociaż cokolwiek, ogólnie. Też się wypowiem wkrótce, gdy czas odsapnięcia nadejdzie. Temat bowiem trudniejszy jest niż inne, jeśli chce się go zbiorczo potraktować, a i z różnych stron i punktów widzenia opisać. Na razie temat zastępczy. Sufit.

A, jeszcze! Kasia z Bart (nota bene kocia ciocia naszej Frei) pisze, żeby nie zabierać kotu myszy, bo przestanie łapać. Kasiu! Myszy u nas w tym roku na szczęście mało - na razie dwie tylko były. Dzisiaj Freya przez godzinę galopowała, po podłodze i ścianach, miaucząc i pomrukując, uganiając się za własnym ogonem, każdym leżącym na ziemi paproszkiem i polując na wszystko, co się dało, nawet na nogi stoicko sobie stojącego stołu. Nie wierzę, by nie rzuciła się za myszą, gdyby takowa się napatoczyła.

Lato 2013. Belki już są. No, prawie...
A ja przywiozłem z miasta pięć rulonów wełny mineralnej i wziąłem się za ocieplanie sufitu. Wtargałem wszystko na strych, poukładałem równo płyty OSB i, przestawiając wszelkie urzędujące tam dostojne graty, rozwinąłem wełnę na całej połaci. Tam, gdzie nie można było do tej pory stąpać, gdyż poza rachitycznymi konstrukcjami sufitowymi nie było żadnego oparcia dla ciężaru człowieka, poustawiałem tu i ówdzie deski, a nawet jakieś stare, drewniane, malowane na zielono drzwi walające się do tej pory pomiędzy kartonowymi pudłami.

Nasz drewniany sufit nad pokojem (ok. 18 m2) kosztował ok. 500 zł. Rekompensatę pewną stanowi mnóstwo drewna na opał - rozebraliśmy trzy warstwy desek i usunęliśmy stare belki. Zeszły na tym w sumie ze 4 dni, jeśli się nie mylę. Nowy sufit jest jednak piękny. Zdjęcia nie zamieszczę, bo nie mam chwilowo kabla do aparatu. Może później uzupełnię. Do budowy wykorzystaliśmy nowe, nieprzeschnięte deski z tartaku, pomiędzy którymi już po miesiącu były widoczne szpary. Deski jednak przytwierdzone zostały przez przemyślnego majstra Franciszka do belek jedynie prowizorycznie i tylko po to, by podczas procesu schnięcia nie wykręcały się zbytnio. Wiosną zwinę na chwilę wełnę i odsunę płyty, by poprzesuwać deski ostatecznie - dopiero wtedy można będzie rzec, że sufit gotowy.

wtorek, 12 listopada 2013

zamiast spraw istotnych

Chcę napisać o pewnej ważnej sprawie, ale albo nie mam natchnienia, albo jestem zbyt zmęczony. Napisze zatem o czymś innym, ale na koniec zadam Wam pytanie.

Nasza kotka Freya obudziła nas ostatnio, wpadając z łomotem do sypialni. Wskoczyła pod łóżko, skąd dobył się podejrzany pisk. Po chwili chciała wskoczyć na materac, ale zsunęła się wraz ze szlafrokiem żonki, który zaraz zaczęła atakować. Podniosłem szlafrok. Wyturlała się z niego mysz. Zwierzątko wybiegło z sypialni, za nią kotka. Dorwała je w przedpokoju. Chcąc poczekać, aż złapie je w zęby, by szybko ją podnieść i wynieść na dwór wraz ze zdobyczą, poszedłem tam również. Jednak Freya ani myślała kaleczyć myszy w ten sposób. Bawiła się z nią na wszelkie sposoby, mysz wbiegała nawet pod nią. Wymiękłem w momencie, gdy ujrzałem Freyę przytrzymującą łapą ogon myszy i mysz stojącą słupka w pozycji bojowej i trzepiącą kotkę łapą po nosie. Pokręciłem głową, chwyciłem mysz za ogon i wyrzuciłem przez okno na łąkę. Kotka pomruczała z niezadowoleniem i oddała się drzemce.

A pytanie z innej zupełnie beczki. Może doda mi energii do napisania tego, co planuję.
Co sądzisz - osobno! - o:

  • używaniu roundupu przy uprawach i ogródku, 
  • o opryskach, 
  • stosowaniu środków chemicznych przeciwko owadom,
  • wyrzucaniu popiołu na szosę lub na stertę,
  • zakopywaniu lub paleniu śmieci w piecu,
  • wypalaniu łąk,
  • rolnictwie ekologicznym,
  • projektom zakazu stosowania wszelakiej chemii w rolnictwie,
  • odstraszaniu lub ekologicznej eliminacji szkodników (budki dla ptaków/nietoperzy itp.),
  • segregacji odpadów.

Koniecznie zaznacz przy odpowiedzi, czy mieszkasz w mieście, czy masz dom na wsi (napisz, czy stały, letniskowy, czy mieszkasz cały rok, czy tylko bywasz).

piątek, 8 listopada 2013

MUCHY - film A. Hitchcoka wg opowiadania S. Kinga

Śmiałem się z pewnego leśniczego, że wrzucił na Fejzbuka zdjęcie jakiejś faktury ze zdechłymi muchami, pisząc, że takie tam u niego oznaki listopada. I pokarało.

Zaczęło się od tego, że żonka zawołała mnie do salonu, bym wybił kilka much wściekle bzyczących przy żyrandolu pod naszym nowym, pięknym, drewnianym sufitem. Jako że jestem od niej ok. 30% wyższy, dokonałem tego bez trudu, zauważyłem jednak, że much nadal jest tyle samo, na dodatek bzyczą jeszcze wścieklej. Z lekkim niepokojem postanowiłem przyjrzeć się zjawisku. Odkryłem jeszcze więcej much siedzących pomiędzy deskami sufitu. Szczeliny są spore, bo kładliśmy nowe, niewyschnięte jeszcze deski. Dopiero wiosną będziemy je ostatecznie umiejscawiać. Na razie położyłem tylko na nich luzem płyty OSB i wełnę mineralną.

Wróciłem po muchozol, wygoniłem rodzinkę do swojego gabinetu i dalej psikać po suficie. Zamknąłem za sobą drzwi. Gdy po piętnastu minutach wracałem, muchy słychać było już w przedpokoju. Zląkłem się nieco. Nacisnąłem klamkę.

Znam litość. Ilustracji do tekstu nie będzie.
Hałas był oszałamiający. Zewsząd słychać było brzęczenie - pulsujące, transowe, rozpaczliwe, oszalałe. Po podłodze leżało, kotłowało się i chodziło kilkadziesiąt owadów, kolejne zaś okupowały sufit i ścianę koło okna. Wziąłem odkurzacz. Po naliczeniu trzydziestu much przestałem liczyć i zacząłem się zastanawiać. Przypomniałem sobie, że w zeszłym roku nakryłem małą wylęgarnię przy oknie na strychu - dokładnie nad salonem. Jeśli i tym razem stwory urządziły tam sobie porodówkę, sytuacja się wyjaśniła. Zrobiło się bardzo zimno, ja właśnie napaliłem, sufit nie jest już szczelny, muchy spokojnie potrafią znaleźć drogę do światła i ciepła, które czują. Cóż - nadeszła pora na wyprawę.

Wyłączyłem Lords of the Rings Online i przygotowałem się na prawdziwego questa. Wziąłem pod jedną pachę dwie pianki poliuretanowe, a pod drugą dwa napoczęte muchozole, które mi zostały z corocznego oczyszczania piwnicy z lęgnących się tam komarów. Z latarką w zębach i sercem na ramieniu ruszyłem na strych.

Rozpocząłem od piankowania krawędzi sufitu pod płytami OSB. Zacząłem od wewnętrznej strony - tej bliżej środka domu. Gdy doszedłem do ściany z oknem, przeraziłem się. W świetle mojej ekstrawaganckiej latarki na korbkę z Tesco, która nie tylko świeci, ale i odbiera Radio Maryja, ujrzałem setki much leżących i siedzących na pokrywających strop płytach OSB, na wełnie, pod wełną, na deskach sufitowych. Rozlegało się cichuteńkie brzęczenie. Odłożyłem muchozole. Dokończyłem uszczelnianie sufitu, po czym otworzyłem oba pojemniki z trującym gazem i oburącz, jak szalony rewolwerowiec, wystrzeliłem chmury gazu w stronę owadów, wycofując się powoli. Spryskałem też pokrywającą płyty wełnę i wstrzymując oddech, pospiesznie wróciłem na dół.

Jeszcze mnie piecze gardło od tego gazu, a żonka jeszcze przez pół godziny latała po pokoju z łapką i odkurzaczem. Pomagała jej kotka Freya, która zeżarła chyba z 50 much. Mam nadzieję, że nic jej nie będzie. Nie takie rzeczy już jadła. Jak już pisałem, nie gustuje wyłącznie w myszach.

A gdyby tak podczas naszej nieobecności muchy i myszy wypowiedziały sobie w naszym domu wojnę totalną? I tak by się powybijały, że zostałby tylko jeden osobnik zwycięskiej armii, którego załatwiłaby Freya...

czwartek, 7 listopada 2013

ciąg (dalszy) nastąpił

Łada i ja
Rano po odwiezieniu synka do przedszkola wróciłem na miejsce akcji. W świetle dnia wyraźnie było widać to, co już wczoraj stwierdził sąsiad - łada wisiała na podwoziu - koleiny miały z pół metra głębokości, a na dnie błoto i wodę. Cały teren był lekko podmokły. Spróbowałem ponownie u gospodarza. Tym razem wyglądał lepiej i zgodził się pomóc. Wzuł gumofilce, spróbował odpalić działający traktor, przyniósł wiadro kranówy i wlał ją przez wielki lejek do środka.

W międzyczasie pogawędziłem z jego matką - starowinką o silnym litewskim akcencie. Opowiadała, że sprowadziła się tu z rodzicami, gdy miała kilka lat. Jej mąż pochodził z lubelszczyzny. Opowiadając o swoich dzieciach, a potem o okolicy, wskazała na sąsiednie gospodarstwo znajdujące się po drugiej stronie spękanej szosy.
- Tam stało puste dwa lata, bo kobietę dzieci wzięły do siebie. Ale potem coś chyba zięć już nie chciał i wywieźli ją z powrotem. Dziewięćdziesiąt pięć lat już ma, to nie tak łatwo samemu. Przewróciła się tera ło, latem, i złamała biodro. W szpitalu leży, a tu znowu pusto. Musi już trzy miesiące, nie wiadomo, czy wróci... Dzieci za granicę powyjeżdżali, córka z zięciem nie chcą...

Tymczasem gospodarz przejechał traktorem przez pole i ustawił się za ładą. Przeciągnęliśmy wehikuł tam, gdzie kończyła się żwirówka, którą wczoraj tu przyjechałem. Dowiedziałem się jeszcze, że drogi dalej nie będzie, bo tu prywatny teren. Trochę szkoda, bo kończy się dwieście metrów od szosy, byłby skrót, ale trochę się nie dziwię mieszkańcom siedliska, że nie chcą, by im ciężarówki z drewnem przez jeździły pod oknami. Odcinek pomiędzy zakopaną ładą a podjazdem od strony szosy ewidentnie nie nadawał się do jeżdżenia. Miałem problem żeby w ogóle przejść.

Po południu wróciłem tam z żonką, która pojechała dalej do przedszkola, a ja dałem chłopu 15 zł za paliwo i płytkę z moimi piosenkami, po czym szczęśliwie odstawiłem ładzinę na własne podwórko. Następnym razem, gdy będę miał ochotę na przejażdżkę po nieznanym terenie... znów pojadę tam, gdzie poniesie fantazja. A co!

środa, 6 listopada 2013

trochę inaczej niż w grach

Odebrałem toyotką syna z przedszkola. Po drodze zaczął zasypiać, w nadziei zatem, że uśnie zupełnie i będę miał w domu więcej czasu na pilne zlecenie, zamiast pojechać prosto do domu, skręciłem nową, szeroką, żwirową drogą w las. Od pewnego czasu już kusiło mnie, by sprawdzić, dokąd wiedzie ten szlak. Po kilku kilometrach zawijasów wśród dumnych, strzelistych sosen i brzóz, jadąc samotnie środkiem szerokiego jak czteropasmówka, ubitego żwiru przez oszałamiający leśny pejzaż, nagle znalazłem się na końcu drogi. Dalej wiodła już tylko polna ścieżka. Sto metrów dalej widać było samotne gospodarstwo, a za nim szosę. Postanowiłem do niej dotrzeć i wrócić do domu.

Zapomniałem jednak, że nasza toyota grzęźnie od razu, gdy zjedzie z asfaltu. I ugrzęzła. Koleiny na ścieżce okazały się lekko błotniste - jednym kołem wjechałem w błoto, a to już wystarczyło, by samochód został. Nie pomogła saperka, lewarek, ani stare, gnijące kawałki drewna porozrzucane tu i ówdzie. Tyle tylko, że synek zasnął w foteliku. Zadzwoniłem po żonkę, która przyjechała naszym czołgiem, czyli ładą nivą, i wspólnymi siłami wykaraskaliśmy toyotę z opresji. Żonka wsiadła za kierownicę i zawiozła synka do domu.

A ja cóż - przecież nie będę wracał tą samą drogą. Do szosy miałem sto metrów i bardzo byłem ciekaw, dokąd ona prowadzi. Mam taką właściwość, zapewne przez gry komputerowe, że rzadko biorę pod uwagę ryzyko podczas wypraw zwiadowczych. Po nieznanym lesie chodzę, aż zabłądzę, a gdy jadę autem, wjeżdżam w każdą ścieżynę, która mnie przyciągnie. Zawsze przecież można wczytać save'a...

Ruszyłem więc terenówką naprzód w trakt. Kilka metrów od wjazdu w gospodarstwo zatrzymał mnie rozciągnięty w poprzek ścieżki drut. Chciałem skręcić w pole, by zawrócić, ale koła stoczyły się w koleiny. I tam już zostały. Nie pomogła blokada osi, która ponoć miała wyciągnąć nivę z każdej sytuacji.

Robiło się ciemno, a ja nie mogłem uwierzyć, że łada tak ugrzęzła. Gdy jednak odpalany po raz kolejny rozrusznik zaczął rzęzić, poddałem się. (I tak wdzięczny jestem Dzikowi, mechanikowi, że zamontował na chłodnicy wentylatory - bez nich poszedłby układ chłodzenia). Koło gospodarstwa stały dwa traktory, ale gospodarz, który otworzył, powiedział, że boli go żołądek, jeden traktor nie działa, a drugi ma pewnie słabe akumulatory i że nie pomoże mi. Byłem już zbyt zestresowany faktem, że zamiast zyskać, straciłem mnóstwo czasu, i nie próbowałem w żaden sposób przekonać go do pomocy. Zadzwoniłem do sąsiada z terenówką. Przyjechał, ale okazało się, że ma awarię napędu, który działa tylko na dwa koła. Nie dało rady. Wróciłem z nim do domu.

Ponoć Wojtuś, gdy się obudził podczas mojej nieobecności, nie mógł pojąć, co się stało.
- A gdzie tata? - pytał żonkę.
- Zakopał się ładą i wróci później.
- Nie! Toyotą się zakopał!
- Najpierw toyotą, a teraz ładą.
- Taaak? To kto mnie psywiózł do domku?!

niedziela, 3 listopada 2013

esencja

Za sobą mamy przemiły wieczór z sąsiadami przy mieszance studenckiej, osobliwej, a może wyrafinowanej (a na pewno hipsterskiej) sałatce małżonki (cukinia, czosnek, miód, feta...), Songs from a Room Cohena i słoikówce. To wszystko dość dobrze odzwierciedla klimat neowieśniaczy. Na zdjęciu - słoikówka.

piątek, 1 listopada 2013

w Malborku

Moje zainteresowanie historią Warmii i Mazur omijało dotychczas czasy krzyżackie. Zapewne to z sympatii do plemion pruskich, które chrześcijańscy rycerze wytłukli. W końcu jednak dałem się skusić opisom stolicy zakonu ze starej książki Eugeniusza Paukszty i na kolejną zamkową wyprawę pojechaliśmy do Malborka.

Smutno trochę, że centrum miasta zostało tak zniszczone podczas ostatniej wojny i że zamiast je odbudować, ocalałe materiały wywieziono do Warszawy. Pozostał tylko średniowieczny układ ulic i kilka śladów przeszłości. Oraz oczywiście zamek.

Jako że jeden jotpeg wart jest więcej niż tysiąc słów, nie ględzę już dalej, tylko wrzucam zdjęcia.

Stare miasto dziś...








Krzyżacki piec do ogrzewania sali biesiadnej. Pochłaniał mnóstwo drewna.
Nic dziwnego, że z pruskich grodów nic nie zostało.

Mistrzowie

Gdyby mi tak chałupa pękła, to bym się chyba załamał.



Komnata grobowa wielkich mistrzów



Zdjęcie zamku z 1945 r.



Widok z okna

Krzyżacki kibel. Serio. Mieli całą WC basztę i tego typu
klopy na każdej kondygnacji! Bardzo długo trzeba było tam pędzić.
A jeszcze zbroję rozpiąć na koniec...

Pędzenie do WC baszty


Nie udało się wejść na najwyższą wieżę - była zamknięta z jakiegoś powodu. Cóż - trzeba będzie tam wrócić.

wtorek, 29 października 2013

kot może zostać

Wiadomość z przedostatniej chwili: Kot chyba czyta mojego bloga, bo dziś rano pierwsza mysz sczezła w zębiskach naszego zwirza. Przebiegała właśnie cichutko pokój, a leniwie wylegująca się na sofie Freya w ciągu dwóch sekund zerwała się, przemierzyła cztery metry i capnęła ją za kark. Ku przerażeniu małżonki wparowała z myszą do salonu, ale ja złapałem ją (kotkę) pod spasione brzucho i wyniosłem razem ze zwisającą myszą na podwórko. Co działo się tam - nie wiem.

A my spędziliśmy miły i inspirujący wieczór u sąsiadów (u nas można tak określić wszystkich mieszkańców wioski), który stanowił piękne zwieńczenie szczególnie stresującego dnia. Pieniędzy mało, ale za to pracy dużo - w przyszłym miesiącu kupimy wreszcie te drzwi z drewnianymi futrynami.

Tymczasem zapomniałem napisać, że w moim gabinecie stoi już piękne, wiekowe pianino, które podarowała nam teściowa, przywiózł spod Lublina mój tata, a wnieśli sąsiedzi. Niestety, grać się na nim jeszcze nie da. Trzeba będzie wyremontować. Ale najpierw drzwi.

poniedziałek, 28 października 2013

kot jest, a myszy harcują

Freya - kotka grozy
No i dzieje się to, czego się bałem. Gdybyśmy nie mieli kota, myszy też by nie było. Dałoby się trutkę wysypać, pułapki zastawić, a tak - kot trutkę zeżre, jak wszystko inne zresztą (wczoraj wszamał dwa naleśniki prosto z talerza), a w pułapkę sam łapę włoży.

I co tu robić? Mysza po chałupie szaleje (na razie chyba jedna), włazi na jedną z naszych pięknych nowych szafek i strach tam jedzenie położyć. Na szafce przeciwległej też strach, bo tam kot z kolei potrafi wskoczyć. Nie muszę chyba dodawać, że myszy zwirz ów nasz nie łapie. Wystarczy mu micha z pokarmem i to, co wyżre nam.

wtorek, 22 października 2013

w sen zimowym zapadł

Zeszłoroczny gość w sadzie. I jabłka,
których w tym roku jak na lekarstwo.
Jesień u nas naprawdę jest cudna. Ale ja prawie nie wychodzę z domu. Tryb praca - książka/gra + piwko i fajeczka, a potem sen od dwóch tygodni tak mi odpowiada, że nawet ostatnie tegoroczne koszenie wykonuję na raty. Mam nadzieję, że skończę przed zimą, bo trawa przeważnie mokra.

Z robót podwórkowych zostało jeszcze podkaszanie, podcinanie gałęzi w sadzie i - najpilniejsze - ognisko z kawałków starych mebli, które zebrały się po remoncie.

Dziś mieliśmy na wygwizdowie pogodę przepiękną. Słońce świeciło pełnym blaskiem, drzewa czerwieniły się i złociły, wiatru prawie nie było. Powietrze niosło czystą świeżość i orzeźwienie. Ach, jaka szkoda, że nawet nie wyściubiłem nosa z zatęchłego od fajkowego dymu gabinetu. Przecież to aż grzech zmarnować tak piękny dzień. A jak niezdrowo! Normalnie masakra. Chłe, chłe. :)

poniedziałek, 21 października 2013

w podróży

Warszawa: superszybkie metro i tramwaje co 5 minut, kupić można wszystko, świetni muzycy, wspaniała próba, świetna knajpa wegańska, wielki, wygodny autokar. Rozmach i blichtr, metal i szkło.

Olsztyn:  Subwaya już nie ma, nieczytelne promocje w ubogim EMPiK-u, zamknięte budki z zapiekankami, mięso w ruskich, zepsute siedzenie i smród w busie do "Lidzbarga", stara glazura i błoto. I tak zły zasięg sieci, że nie mogłem opublikować tego posta.

Cóż, gdyby kto pytał, wybór jest prosty - zostaję na Warmii!

sobota, 19 października 2013

krótki wpis bez retrospekcji

No i wbrew własnym deklaracjom wpadłem w blogerską pułapkę - posty stały się długie i coraz rzadsze. A miało być krótko i codziennie. Cóż, trzeba wziąć głęboki oddech i zacząć od nowa. No to zaczynam.

Praca zdalna w domu to wspaniała rzecz: człowiek może mieszkać tam, gdzie sobie zamarzy, nie martwiąc się lokalnym bezrobociem. Trzeba tylko mieć odpowiedni zawód lub nauczyć się go. Nam się udało, żona zostawiła wielką korporację i - nie bez lęku i przy dużym wsparciu psychicznym z mojej strony - stworzyła firmę tłumaczeniową. A ja nie musiałem rezygnować z niczego, bo i tak pracowałem zdalnie. Nie było łatwo - gdy skończył się serial internetowy, przy którym pracowałem, mieszkaliśmy już na wsi i nagle zdałem sobie sprawę, że bez codziennych kontaktów niełatwo jest znaleźć robotę, wysyłając po prostu ogłoszenia. Na szczęście w sukurs przyszli starzy znajomi i - przede wszystkim - małżonka, która osiągała już same sukcesy jako tłumaczka i teraz z kolei ona dodawała mi sił, stawiała do pionu i pomagała w najgorszych chwilach.

Jaskinia lwa. Obecnie w szafie. :)
Ech, miało być bez retrospekcji! OK, w skrócie: zajmowałem się scenopisarstwem, redakcją i korektą. Coraz mniej było tego pierwszego, coraz więcej drugiego, przez pewien czas (zwany w dalekich miastach kryzysem) nie było ani jednego, ani drugiego i musiałem wrócić do starego fachu webmastera, ale teraz zaczynamy nowy etap, mam nadzieję, że najlepszy. Kryzys jest w odwrocie, co odczuwam w rosnącej liczbie zamówień i koncertów. Mam już kilka źródeł ciekawych zleceń. Działamy teraz z żonką wspólnie i wkrótce będziemy tłumaczyć i redagować książkę filozofa, który jest we francuskiej encyklopedii! Poza tym przez mój warsztat przewijają się najbardziej znane gry komputerowe, a także oferty koncertowe moich ulubionych polskich artystów. Krąży legenda, że premiera pewnej światowej klasy gry komputerowej musiała zostać przesunięta, bo pewnemu neowieśniakowi na polskim wygwizdowie wysiadły korki. Ale nie wiadomo, czy to prawda. ;)

Zaczęła się jesień. Jak co roku zniknęła ochota na wypady, podróże i przygody, wróciło zamiłowanie do gier komputerowych i przesiadywania w domu. I tak będzie do wiosny.

Ech, miało być krótko. Muszę ćwiczyć lakoniczność.

czwartek, 10 października 2013

szafy już nie mam, ale za to mam drzwi

Zawsze miałem silną potrzebę własnej zamkniętej przestrzeni, a tu fundusz remontowy się wyczerpał na sam koniec i nie kupiliśmy drzwi do mojego szacownego gabinetu. Ech, gdybyż liczba wejść na tego bloga i kliknięć w reklamy (no właśnie - kliknijcie coś, możecie potem zamknąć, nie czytając) była równa liczbie wejść do pomieszczenia, z którego piszę... Dziś miarka się przebrała - żonka przychodziła tyle razy, a z kuchni dobiegały takie hałasy, że sam sobie odpowiednie wejście stworzyłem. I wiecie co? Mam pewne uczucie domknięcia, gdy czuję za plecami zamknięte drzwi.

 

Jak nie pomoże, to sobie jeszcze tabliczkę powieszę: 
"Nie włazić z byle powodu, tu, k...a, nie Narnia!"